Porywisty wiatr miotał szylkretowym futrem młodej kotki, gdy ta skuliła się przy skalnym wejściu do żłobka. Kiedyś to miejsce tętniło życiem i śmiechem, lecz obecnie wypełniały je jedynie smętna cisza oraz kłującą w serce pustka, które pojawiły się po tragicznym wypadku jednego z mieszkańców kociarni.
Jastrząb nie była w stanie powstrzymać łez cisnących się do oczu, gdy jej umysł ponownie zalały urywki wspomnień dnia, w którym straciła swojego ukochanego brata. Miała ochotę wyć, krzyczeć i rzucić się za ptaszyskiem w niebiosa, lecz rozpacz skutecznie obciążała jej łapy, przykuwając do ziemi wraz ze smutkiem i tęsknotą, tak samo, jak tamtego dnia. Przerażony wyraz liliowego pyszczka prześladował ją w koszmarach każdej nocy i choć starała się zgrywać silną przy bliskich, coraz częściej odpływała myślami w ciemne oraz zawiłe korytarze imaginacji, na nowo przeżywając niepokój i obawę o los Mniszka.
Tak bardzo chciała wierzyć w to, że jej braciszek zdołał uciec ostrym szponom i przeżył.
Że jeszcze kiedyś do nich wróci.
Że to nie był koniec jego historii.
Przypomniała sobie rozmowę z dziadkiem, każde ze słów i ich znaczenie. Wyobraziła sobie delikatny kwiat dmuchawca, tak niewinny i piękny… Wówczas ptasi jazgot rozdarł panującą do tej pory harmonię, a ostre pazury porwały wiotką łodygę, rozsyłając krwiste nasiona w każdą stronę świata.
Jastrząb zadrżała ze strachu, a jej oddech gwałtownie przyspieszył, stając się urywanym i płytkim. Momentalnie wstała, rozglądając się dookoła, lecz nie mogła znaleźć tego, czego szukała; sama nie wiedziała, czego szukała. Ogarnęła ją panika zmuszająca łapy do biegu, do ucieczki od wszystkich buzujących w niej emocji.
W trawiącym ją wewnętrznie chaosie nie zauważyła nawet wysokiej sylwetki, która zagrodziła jej drogę i pewnym ruchem zatrzymała pędzącą kotkę.
– Jastrząb! – Srogi głos Przyczajonej Kani przywrócił szylkretową do rzeczywistości, ale nie uratował dawnego spokoju; wręcz przeciwnie, zdawał się rozjuszyć iskry gniewu.
Zielone oczy błysnęły z taką dawką nienawiści, że czekoladowy nieco cofnął się do tyłu. Rozdygotane kocię dyszało, równocześnie dławiąc się własnymi łzami, gdy pełnym odrazy głosem zwróciło się do starszego kocura.
– To wszystko przeze mnie! – wrzasnęła, zanosząc się szlochem. – Mniszka nie ma już z nami z mojego powodu! Nie byłam w stanie ochronić mojego brata przed… przed… przed jastrzębiem. T-to moja wina, dziadku.
– Uspokój się…
– Nie! Gdyby nie to przebrzydłe ptaszysko… – fuknęła, nieświadomie spuszczając wzrok na pobliską kałużę, w której dostrzegła własne odbicie. Czując nagły przypływ złości, zmąciła jej taflę łapą z wysuniętymi pazurami, chcąc zniszczyć to, czego tak się obawiała. – Nienawidzę swojego imienia! Nienawidzę tej słabości! Nienawidzę siebie, rozumiesz?! To mnie powinien porwać ten potwór, nie jego! On na to nie zasłużył! On…!
Łkająca kotka osunęła się na ziemię, tracąc równowagę z powodu wzrastającego bólu głowy. Nie mogła dłużej wytrzymać tych wszystkich myśli, tych wspomnień…
– Jastrząb, posłuchaj mnie. – Przyczajona Kania otoczył ją swoim ogonem, dając poczucie chwilowego komfortu i odgradzając od tego okrutnego świata. – Nie masz nic wspólnego z losem, jaki spotkał twojego brata. Twoje imię nie oznacza bezwzględnego mordercy, lecz wiąże się z prawdziwą mocą i umiejętnością przetrwania najgorszego.
– Gdyby n-nie jastrząb, Mniszek nadal b-byłby z nami.
– Ale to nie ty byłaś tym jastrzębiem. Jesteś kimś więcej niż zwykłym ptakiem; jesteś członkinią Klanu Klifu, jego przyszłą wojowniczką. Musisz odnaleźć w sobie siłę i uwierzyć w to, że nadejdzie lepsze jutro.
Kotka pociągnęła nosem, powoli uspokajając głośno kołatające serce. Kojące słowa cętkowanego kocura sprawiły, że powoli stanęła na prostych łapach, ponownie spoglądając na swoje odbicie w kałuży.
Nadal ogarniało ją uczucie odrazy, lecz tym razem dzielnie mu sprostała, wstrzymując przy tym oddech; dokładnie przyjrzała się wszystkim swoim cechom, starając się pozbyć z umysłu wizji ogromnych skrzydeł i zakrwawionego dzioba, porywającego w przestworza jej brata… Zacisnęła zielone oczy, nie pozwalając kolejnym łzom na ujrzenie światła dziennego i stłumiła narastający w piersi szloch.
Nie pogodziła się z tragedią, której ofiarą stał się Mniszek i nigdy nie zamierzała tego robić. Nie mogła jednak pozwolić na to, by podobna krzywda spotkała kogokolwiek z jej bliskich - dlatego też postanowiła zaakceptować swoje imię, starając się odnaleźć w nim choć krztynę brakującej jej siły.
Jastrzębie były w końcu ptakami, które nie poddawały się bez walki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz