Tak jak obiecali, samotnicy dali mu spokój. Dojście do siebie jednak długo mu zajęło. Nienawidził siebie za to. Był nic nie wartym kawałkiem kłaków. Znów to zrobił. Wgryzł się w futro i wyciągnął je z ciała. Sierść poddawała się łatwo, przez osłabienie organizmu i pchły, które zagościły na nim, kąsając raz po raz jego skórę. Z jedną nogą było trudno się drapać i wyganiać pasożyty. Jednak przyzwyczaił się do tego ciągłego świądu i bólu. Musiał.
Wstał ciężko i zaczął przemierzać okolicę. Szło mu wolno ze względu na swoje kalectwo. Omijał Wyprostowanych, krył się po krzakach i wychodził wtedy, gdy droga była wolna. Rano jednak mało kto wybierał się na spacery, więc mógł dotrzeć do miło pachnącego miejsca. Tam... tam mógł zdobyć jedzenie. Musiał tylko uważać na innych samotników. Spięty dotarł na tyły budynku, który wyrzucał jedzenie Wyprostowanych do wielkich kubłów. Większych niż ten, w którym mieszkał. Wspięcie się tam było wyzwaniem, ale ktoś pozostawił mase pudeł, po których dostał się na górę. Śmierdziało. Wiele z tego było w czarnych workach, które już zachodziły pleśnią. Na co jednak innego zasługiwał? Nie upoluje myszy, a szczur go połknię w całości. Wskoczył do środka, balansując na nierównej powierzchni. Oderwał materiał z pierwszego worka i zaczął przerzucać resztki. Mięso. Dorwał się do kości, obgryzając je z chrząstek i skóry. Niektóre były bogatsze w mięso i ścięgna, lecz szybko je ogołocił do cna. Nie smakowało to dobrze, ale był głodny. Bardzo głodny. Całość zapchał wielką bułą, nadpleśniałą w kilku miejscach, po czym z radością mógł uznać, że przeżyje ten dzień. Nie potrzebował dużo.
Wyjście stanowiło większy problem. Po wielu próbach, w końcu udało mu się wyskoczyć, nie łamiąc przy tym sobie kości. Pudła tylko się przewróciły, robiąc masę hałasu. Zaalarmował tym najpewniej wszystkich w okolicy. Słysząc szczęk otwieranych drzwi, wcisnął się pod kosz, rozpłaszczając.
Wyprostowany.
Rozejrzał się po terenie, napsioczył na coś, poprawił pudła i wrócił do swojego domu. Miał szczęście, że był mały i mógł łatwo się skryć. Nie uciekłby daleko.
Kiedy droga była już wolna, wygramolił się spod kosza i zaczął kuśtykać w innym kierunku niż dom. Ostatnimi dniami strasznie grzało, więc nie mógł napić się wody z kałuży, bo po prostu ich nie było. Musiał nadłożyć drogi do parku. Siedliska pełnego niebezpieczeństw. Miał jednak sporo kryjówek, więc dał radę dostać się aż do tafli wodnej. Napił się skryty w pałkach wodnych, obserwując pływające w oddali ptactwo.
Zemdliło go. Zwinął się w kulkę, próbując przetrzymać ból brzucha. Taka była zapłata za napełniony żołądek. Nie mógł jednak go zwrócić. Umarłby. Nie znał się na tym, co mogłoby mu pomóc. Kotka, która uratowała go od wykrwawienia się, mieszkała daleko stąd. Pewnie by mu pomogła... Tylko dlaczego miałaby skoro był śmieciem? To że jeszcze żył było cudem. Musiał przywyknąć do myśli, że każdy dzień mógł być tym ostatnim.
Przełknął żółć gromadzoncą się w gardle, biorąc jeszcze kilka łyków wody.
Jak już miał umierać to w swoim śmietniku. Ruszył w drogę powrotną. Kosztowało go to wiele wysiłku. Ból brzucha, niejasność umysłu i zmęczenie dawały mu w kość za każdym razem, gdy przebierał łapami. Na dodatek zrobiło się cieplej. Musiał dotrzeć do kosza nim słońce go dobiję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz