Siedział na skale liderów, wdychając wyjątkowo gęste, wieczorne powietrze. Nie był pewien, czy to przez ciągnącą się wokół nich tajemniczą mgłę czuł się tak bardzo niespokojnie, czy też może miał ku temu jakiś większy powód. Niski, widmowy głos odbijał się echem po polanie. Mroczna Gwiazda przemawiał. W pewnym momencie jego czarna plama na pysku kawałek po kawałeczku zaczęła przybierać inny kolor. Liliowy. Zamrugał kilka razy. Jednak barwa stopniowo zaczęła obejmować tylko większą powierzchnię futra kocura. Nie przewidział się.
— W-w-w-wi– — Szturchnął łapą Komara, siedzącego przy nim i wskazał na lidera Klanu Wilka. Niebieski obrócił głowę w tamtym kierunku, podczas gdy plus Agresta tylko przyspieszał. Znał. Znał to ułożenie łat. — Ja-ja-jano–
Ostre prychnięcie przerwało mu próbę ostrzeżenia przywódcy.
— Gdzie ty tutaj widzisz Janowca? Przestań się wygłupiać — syknął, jak wiele razy przedtem, ale w jego oczach zabłysł lodowaty błękit.
Bicolorowi zmroziło krew w żyłach. Nie zostanie tutaj. Nie zostanie!
Skoczył ze skały i pomknął na wprost. Przed nim rozpościerał się ciemny las bez żadnej żywej duszy. Wydawał się ciągnąć i ciągnąć w nieskończoność, dopóki nie zauważył chudej sylwetki w oddali. Przestał biec i zaczął ostrożnie się do niej zbliżać. Widząc jednak szylkretowe futro, natychmiast poczuł ulgę.
— Kuklik! — sapnął z ulgą. — Tak się cieszę, że cię widzę! Tam na zgromadzeniu to…
Przerwał mu nagły szept przyjaciela. Niestety zbyt cichy, żeby mógł go zrozumieć. Z warg natomiast nie był w stanie nic wyczytać, gdyż wojownik siedział odwrócony do niego tyłem.
— Czemu… — Wreszcie udało mu się dosłyszeć cienki głos.
— C-co czemu? — wydukał zastępca, czując, jak żołądek mu opada.
— Czemu mi to zrobiłeś?! — krzyknął, ukazując mu swoją twarz. Mięsistą, zmasakrowaną, pełną krwi. Tę twarz.
Obudził się z wrzaskiem.
Pospiesznie zaczął rozglądać się po otoczeniu, szukając choćby najmniejszego zagrożenia. Na szczęście znajdował się w legowisku, a przy jego boku stanęła Krecik. Uspokoiło go to.
— Synku… — Pocieszająco położyła łapę na jego głowie. — Proszę, wróć do mnie. Tym zamykaniem się… — Westchnęła. — bardzo mnie zraniłeś.
Każdy włosek jego sierści stanął dęba. Upiorny, męski głos, zastąpił żeński w ostatniej części wypowiedzianego zdania. Odskoczył od niej gwałtownie i wybiegł na zewnątrz.
Gdy dostrzegł stojącego tam Irysa, serce jeszcze bardziej oszalało mu w piersi. Nie wytrzymał.
— NIE PODCHODŹ! — wydarł się, czując, jak łzy pojawiają się w jego kącikach oczu.
Cynamonowy wyraźnie posmutniał, ale kiwnął głową spolegliwie.
— Rozumiem, że chcesz mnie zostawić. Jestem tu po to.
Nim Agrest zdążył coś odpowiedzieć, obok jego brata pojawił się Gronostaj.
— Janowcu! — zwrócił się do zastępcy entuzjastycznie. Zaraz jednak jego twarz spochmurniała, oczy zrobiły się okrągłe. — Czemu mnie zabiłeś?
— H-h-huh? — zdezorientowany wydusił z siebie.
Niepewnie cofnął się o krok. Chmury przysłoniły dotychczas oświetlający błonie księżyc.
— Czyżbyś przed czymś uciekał? — zapytali jednocześnie bracia.
Panika zalała mu gardło, odbierając możliwość dalszej mowy. Cofał się i cofał, ale oni zaczęli podchodzić. Zbliżali się do niego coraz bardziej, pomimo że szli tym samym tempem.
Drgnął, kiedy jego ciało trafiło na niewidzialną barierę. Strużki łez poleciały mu ze ślepi, które zaraz zamknął. Trząsł się. Zaraz znowu to się stanie.
Lekki podmuch na policzku, jednak zmusił kocura do uchylenia powiek.
Stali przy nim.
Obaj.
Centymetry od jego pyska.
Irys jako jego kopia, Gronostaj jako kopia Janowca. Nie byli dłużej w swoich ciałach.
— Czyżbyś uciekał przed… — mimo iż każdy z nich wydawał się mieć do niego inny uraz, mówili w idealnej synchronizacji — przede mną?! — Gwałtownie sięgneli pazurami ku jego szyi, ściskając ją z całej siły.
Obraz zawirował dziko.
Obudził się, dysząc ciężko.
— W-w-w-wi– — Szturchnął łapą Komara, siedzącego przy nim i wskazał na lidera Klanu Wilka. Niebieski obrócił głowę w tamtym kierunku, podczas gdy plus Agresta tylko przyspieszał. Znał. Znał to ułożenie łat. — Ja-ja-jano–
Ostre prychnięcie przerwało mu próbę ostrzeżenia przywódcy.
— Gdzie ty tutaj widzisz Janowca? Przestań się wygłupiać — syknął, jak wiele razy przedtem, ale w jego oczach zabłysł lodowaty błękit.
Bicolorowi zmroziło krew w żyłach. Nie zostanie tutaj. Nie zostanie!
Skoczył ze skały i pomknął na wprost. Przed nim rozpościerał się ciemny las bez żadnej żywej duszy. Wydawał się ciągnąć i ciągnąć w nieskończoność, dopóki nie zauważył chudej sylwetki w oddali. Przestał biec i zaczął ostrożnie się do niej zbliżać. Widząc jednak szylkretowe futro, natychmiast poczuł ulgę.
— Kuklik! — sapnął z ulgą. — Tak się cieszę, że cię widzę! Tam na zgromadzeniu to…
Przerwał mu nagły szept przyjaciela. Niestety zbyt cichy, żeby mógł go zrozumieć. Z warg natomiast nie był w stanie nic wyczytać, gdyż wojownik siedział odwrócony do niego tyłem.
— Czemu… — Wreszcie udało mu się dosłyszeć cienki głos.
— C-co czemu? — wydukał zastępca, czując, jak żołądek mu opada.
— Czemu mi to zrobiłeś?! — krzyknął, ukazując mu swoją twarz. Mięsistą, zmasakrowaną, pełną krwi. Tę twarz.
Obudził się z wrzaskiem.
Pospiesznie zaczął rozglądać się po otoczeniu, szukając choćby najmniejszego zagrożenia. Na szczęście znajdował się w legowisku, a przy jego boku stanęła Krecik. Uspokoiło go to.
— Synku… — Pocieszająco położyła łapę na jego głowie. — Proszę, wróć do mnie. Tym zamykaniem się… — Westchnęła. — bardzo mnie zraniłeś.
Każdy włosek jego sierści stanął dęba. Upiorny, męski głos, zastąpił żeński w ostatniej części wypowiedzianego zdania. Odskoczył od niej gwałtownie i wybiegł na zewnątrz.
Gdy dostrzegł stojącego tam Irysa, serce jeszcze bardziej oszalało mu w piersi. Nie wytrzymał.
— NIE PODCHODŹ! — wydarł się, czując, jak łzy pojawiają się w jego kącikach oczu.
Cynamonowy wyraźnie posmutniał, ale kiwnął głową spolegliwie.
— Rozumiem, że chcesz mnie zostawić. Jestem tu po to.
Nim Agrest zdążył coś odpowiedzieć, obok jego brata pojawił się Gronostaj.
— Janowcu! — zwrócił się do zastępcy entuzjastycznie. Zaraz jednak jego twarz spochmurniała, oczy zrobiły się okrągłe. — Czemu mnie zabiłeś?
— H-h-huh? — zdezorientowany wydusił z siebie.
Niepewnie cofnął się o krok. Chmury przysłoniły dotychczas oświetlający błonie księżyc.
— Czyżbyś przed czymś uciekał? — zapytali jednocześnie bracia.
Panika zalała mu gardło, odbierając możliwość dalszej mowy. Cofał się i cofał, ale oni zaczęli podchodzić. Zbliżali się do niego coraz bardziej, pomimo że szli tym samym tempem.
Drgnął, kiedy jego ciało trafiło na niewidzialną barierę. Strużki łez poleciały mu ze ślepi, które zaraz zamknął. Trząsł się. Zaraz znowu to się stanie.
Lekki podmuch na policzku, jednak zmusił kocura do uchylenia powiek.
Stali przy nim.
Obaj.
Centymetry od jego pyska.
Irys jako jego kopia, Gronostaj jako kopia Janowca. Nie byli dłużej w swoich ciałach.
— Czyżbyś uciekał przed… — mimo iż każdy z nich wydawał się mieć do niego inny uraz, mówili w idealnej synchronizacji — przede mną?! — Gwałtownie sięgneli pazurami ku jego szyi, ściskając ją z całej siły.
Obraz zawirował dziko.
Obudził się, dysząc ciężko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz