Wylądowała w środku wielkiego pierdolnika, o którym się jej nie śniło. Ile już księżyców spędziła w tym miejscu? Straciła rachubę czasu po pierwszych kilku księżycach. Czas jakby stanął w miejscu, a ani słońca, ani bladej tarczy księżyca nie była w stanie zobaczyć. Czy to tak miało skończyć się jej życie? Czy Klan Gwiazdy tak właśnie ją karał za rozlew krwi? Jeśli tak, udało mu się. Idealnie dręczył ją dniami i nocami, sprawiając, że każdy oddech stawał się jeszcze bardziej bolesny, jak i każde bicie serca.
Lament tysiąca obcych dusz trwożył ją i jej serce. Nawet z widzenia nie znała nikogo, kto przewinął jej się przez druty kolczastych klatek. Każdy z nich jednak był przerażony. Wiedzieli, że już stąd nie wyjdą, jeśli nagle nie spotka ich nagły zastrzyk szczęścia, a jakiś dwunóg nie zabierze go ze sobą. Wielu z nich już znikało, jednak nie pojawiało się ponownie. Słyszeli tylko ich nieliczne ostatnie krzyki, nim słuch o nich zaginął. Tylko wted wszyscy ustawali we wrzaskach. Śmierć ich łączyła we wspólnej głuchej ciszy. To był jedyny sposób, by okazać zmarłym hołd.
Niektórzy płakali nad utraconą wolnością. Inni nad strachem. Jeszcze inni nad rodziną, miłością, potomstwem, które osierocili. Ryś przez ten cały czas leżała jak makiem zasiał, zapominając brzmienia własnego głosu. Witała nowych jedynie syknięciem, nie dając im złudnej nadziei na to, że jeszcze pojawi się dobra iskra, która wyciągnie ich z tego miejsca. Nie miała po co ich okłamywać - nigdy się stąd nie wydostaną.
Wieczny smród odchodów, moczu, wymiocin i choroby również towarzyszył im od początku. Jedynie słabe, migające światło lampki. Było ich wielu, zbyt wielu by każdy usługujący dwunóg mógł odwiedzić ich codziennie. Dlatego przychodzili tylko co kilka dni, by uzupełnić jedzenie i wodę, ewentualnie sprzątnąć to, czym naświnili samotnicy. Im dalej jednak była tym bardziej o niej zapominano. Gardło skręciło się jej w supeł od odwodnienia. Nie była w stanie się poruszyć, nie miała na to siły.
Ale niegdyś była w innym miejscu, piękniejszym miejscu. Tam, gdzie na co dzień inni plotkowali zawzięcie, cieszyli się, a wyprostowani chodzili wte i wewte, uśmiechając się niepokojąco do czystych, dobrze odżywionych i pięknych kotów. Nadali jej tam imię Ryżu, ale nigdy nie zamierzała się nim posługiwać. Stamtąd również nikt nie wracał, ale cieszył się, że nareszcie trafi do domu. Jej jednak nikt nie wziął, choć wielu spojrzało. Rezygnowali, gdy warczała. Została więc wtrącona do lochu. A w lochu już tylko była jedna ścieżka - do zgnicia i stania się żywym szkieletem.
— Hrrgh — kaszlnął gardłowo ktoś po jej lewej stronie, sprawiając że momentalnie się odwróciła. Był to stary kocur, którego długa i poskręcana sierść wyglądała na ekstremalnie niezadbaną. Miał długą bródkę i wąsy, z których zwisały posrebrzałe włosy. — Oh, przepraszam piękną frelkę. — mruknął zakurzonym, zachrypniętym głosem.
Ryż nic nie odpowiedziała, jedynie chłodnym wzrokiem przytuliła starca.
— Oh, fanzolę jak dycki. Od tego siedzenia aż głupieję. — przyznał, a kocica skinęła głową mimo że nie rozumiała do końca słów, którymi się posługiwał. Brzmiał jednak ciepło, niczym matczyny brzuch. Odchrząknęła potężnym lwim rykiem i poruszyła skamieniałymi strunami głosu.
— Ile tu siedzisz? — wysyczała poprzez wysuszone, drapiące gardło.
— Podwiel jak ty, a może i dłużej. Ale to i tak nie ma znaczenia. Trochę na tym świecie jestem — zaśmiał się słabo — kojtnę prędzej czy później. Jeżeli można sobie umilić ten czas...
Znów kaszlnął, plując flegmą. Za nim i ona, jednak sucho.
— Co pannie dolega?
— Wody... — wychrypiała tylko, patrząc jak na ostatni kęs jadła na miskę z brudną wodą kocura.
— Już, już, dzięk nie trzeba. — mruknął, przysuwając pod kraty życiodajny napój nosem, który zaczęła chłeptać bez opamiętania. Mimo kwaśnego posmaku piła, jak gdyby jej własne życie od tego zależało (i właściwie tak było). Skończyła dopiero, gdy biała, porcelanowa misa była wylizana do ostatniej kropli.
— Już sam nie pamiętam, jak moje miano — westchnął — ale kiedyś trefiłem takiego małego chłopczyka. On nazywał się śmiesznie - Gżdółka? Gżółka? Oh, Gżegżółka! Takie pocieszne maleństwo... — rozmarzył się. — On mówił na mnie Opa, albo nazywał żartobliwie starzykiem. Ah, piękne czasy... A jak twoje imię?
— Ryś. — odetchnęła, czując jak siły do niej wracają. Jeśli i tak tu zdechnie, chętnie posłucha Opy. Co jej szkodzi spędzić ostatnie chwile z choćby delikatnym uśmiechem.
Wyleczeni: Ryż
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz