Od tamtego czasu stałem się martwy w środku. Byłem chodzącą kocią skorupą. Córka martwiła się o mnie. Była jedynym kotem, który dotrzymywał mi towarzystwa, w moich samotnych obchodach terenów. Potrzebowałem odświerzenia.... Spokoju.
Dzisiejszy dzień był przygnębiający. Chmury przypominały nabrzmiałe, ciemne worki na śmieci Dwunożnych. Zabowiadało się na deszcz. Futro na grzbiecie mi się zjerzyło od wilgoci, gdy wyciągnąłem nos z jaskini. Westchnąłem, wciągając trochę tego cudownego, przeddeszczowego zapachu lasu. Postanowiłem się przejść.
Wyszedłem z obozu. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Widocznie zrozumieli, że lepiej mnie nie drażnić po takiej stracie. Czasem rzucali współczujące spojrzenia, próbowali się lekko uśmiechać. Miałem tego dość. Żałosne.
Zdałem sobie sprawę, że im dalej się zapuszczam, tym bardziej podmokłe tereny się stają. W pewnym momencie miałem po łapy błota. Zapadałem się w mokrą, gęstą wydzielinę, która pod moimi poduszkami wydawała obrzydliwe mlaśnięcia. Westchnąłem poirytowany, wykonując pare skoków, aby się wydostać.
Z nieba zaczęło kropić. Pojedyńcze stróżki wody uderzały o moje futerko, o tafle kałurz czy o blaszki liści. Zdałem sobie sprawę, że jeśli nie zawrócę, może złapać mnie spora ulewa. Lecz szczerze, miałem to gdzieś.
Dlaczego musiałem stracić tyle bliskich? Miętowy Liść, Wilcza Gwiazda, Borsuczy Pazur, Nieśmiertelny Duch, Słoneczny Deszcz, Sowie Skrzydło, Gęsia Łapa, Cętkowany Ogon.... Pamiętałem tak dobrze ich wszystkie pyski - roześmiane, skrzywione w grymasie, czy w żartobliwym uśmiechu. Do moich oczu zaczęły przybywać gorzkie łzy. Straciłem prawie wszystkich. Została mi tylko dwójka kociąt...
Zatrzymałem się na chwilę. Deszcz rozchulał się na dobre. Szum ulewy rozdarł się rykiem przez las. Byłem mokry jak ryba. Futro kleiło mi się do ciała.
Nie zostawię ich. Oni mają teraz tylko mnie. Muszę naprawić swoje błędy. Nie wiedzieć dlaczego, w umyśle ukazał mi się pysk Widmowego Wilka. Jego wiecznie wystraszone oczy, zmierzwiona sierść. Coś ukuło mnie w sercu, jakby niewidzialny pazur przebił się przez mięsień. To wyżuty sumienia...
Zdałem sobie sprawę, jak swoim nastawieniem zniszczyłem mu psychikę. Sam nigdy nie miałem ojca, więc chciałem być jak najlepszym dla niego... Zawiodłem się. Na sobie.
- Klanie Gwiazdy, dlaczego?! - krzyknąłem w stronę nieba. - Czy tak ma wyglądać twoja sprawiedliwość?!
Niebo milczało. Byłem wściekły i zrozpaczony. Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem biegiem przez deszcz do obozu. Topiłem się w błocie oraz wodzie, lecz parłem dalej na przód. Chciałem odwiedzić syna. Zobaczyć go.. Przeprosić. Chciałem się zmienić. Chciałem być lepszym ojcem...
Gdy byłem już niedaleko obozu, przez las przedarł się rażący nerwy krzyk. Koci krzyk. Stanąłem gwałtownie sparaliżowany, nasłuchując.
To był krzyk kotów z klanu Wilka.
Popędziłem przed siebie. Najszybciej jak potrafiłem. Byłem przerażony, lecz determinacja przeważała. Coś co kochałem równie mocno jak rodzinę, był klan Wilka.
Wbiłem do obozu. Panował tam istny chaos. Koty biegały jak opętane po obozie. Zdezorientowany zaczepiłem pierwszą lepszą przebiegającą rudą kotkę.
- Co się tutaj dzieje? - warknąłem. Musiałem wyglądać przerażająco. Cały umorusany błotem, z wytrzeszczonymi oczami i zmierzwionym futrem.
- Rozwścieczony borsuk zaatakował obóz - wydyszała na jednym tchu.
Rozejrzałem się. Nie mogłem złapać oczami żadnego pręgowanego stwora, więc nie byłem pewny skąd to zamieszanie.
Po chwili go zobaczyłem. Ogromny, czarnobiały borsuk o długich ostrych pazurach szedł prosto na Jelenią Gwiazdę. Jego małe czarne, lecz wściekłe oczka były utkwione w brązowej kotce, której wizerunek odbijał się w nich. Wystraszyłem się. Jelenią Gwiazdę znałem od żłobka, była mi jak siostra. Nie pogodził bym się, gdyby zniknęła.
Nie myśląc, ruszyłem przed siebie, rzucając się do ataku. Wygiąłem grzbiet, wyciągając długie łapy przed siebie, o roztrzepionych pazurach, pysk rozwarłem ukazując drapieżnie kły. Tak jak mnie uczył Wilcza Gwiazda.
Wbiłem pazury w pysk borsuka. Zwierzę, które nie spodziewało się ataku rozdarło potworną szczękę w przerażającym ryku, rzucając nią na wszystkie strony, próbując zrzucić napastnika.
Byłem głupi.
Wilcza Gwiazda zawsze wytykał mi moją porywczość.
Każdy mi ją wytykał.
Mówili, że zbyt ryzykuje, że to niebezpieczne.
Byłem głuchy na ich ostrzeżenia.
Nie miałem pojęcia jednak, że ta cecha doprowadzi do mojego końca.
Borsuk zrzucił mnie. Wylądowałem boleśnie na plecach, obijając sobie kręgosłup. Wręcz czułem, jak każda kosteczka przestawia się na inne miejsce.
Zwierzę oślepione wściekłością, rozczapierzyło długie pazury tuż nade mną.Przygotowało się do ciosu.
- NIE! - usłyszałem zrozpaczony krzyk Jeleniej Gwiazdy.
- TATO! - pisk Lisiego Ogona z drugiego końca polanki.
Moje źrenice skurczyły się, gdy brzuch przeorał okropny, tępy ból. Czułem wręcz, jak wnętrzności rozpruwałą się na pół. Po moim brzuchu popłynęła ciepła krew. Kaszlnąłem nią, spłynęła mi po pysku.
Wzrok mi się zamglił. Dźwięki zaczęły cichnąć. Ogarnęła mnie błoga łagodność...Spokój... W końcu...
Nie.
Nie mogłem się poddać.
Nie mogę teraz umrzeć!
Nie mogę zostawić swoich bliskich!
Ogarnęła mnie panika, zacząłem się wiercić. Krew wypływała strumieniami, przewróciłem się na brzuch. Zacząłem się dusić, kaszleć, wypluwając hektolitry krwi.
- Ojcze... - usłyszałem głos nad sobą. Już prawie ślepy wzrok utkwiłem w swoim synie - Widmowym Wilku.
- Wi...Wide... - coś chwyciło mnie za gardło, nie pozwalając mówić dalej. Szary kot położył mi łapę na łopatce.
- Proszę, nie walcz z tym - po jego policzkach spłynęły łzy.
- P..Przepra....szam... - wydukałem, patrząc na świat po raz ostatni.
<> <> <> <><>
Już nie miałem ciała. Materialność mnie nie ograniczała. Byłem niczym płynąca świadomość. Nie wiedziałem dokąd lecę. Dokąd dojdę. I szczerze - nie obchodziło mnie to.
- Mglisty Cieniu - usłyszałem ten słodki głos z moich snów. Z moich niematerialnych oczu spłynęły strumienie łez, które powstrzymywałem jeszcze za życia.
- Cętkowany Ogonie...
Mglista sylwetka na horyzoncie zamajaczała lekką poświatą. Nie byłem pewny, czy to gwiazda, czy tylko ulotna iluzja.
Lecz nie myliłem się. To była ona.
Jej roześmiane, złote oczy, błyszczały od łez. Na pysku malował się anielski uśmiech. Zacząłem sunąć w jej stronę, rzucając się na nią, dotykając nosem jej nosa.
- Tęskniłem....
- Ja też, Mgiełko. - roześmiała się przez łzy.
- Przepraszam... Zostawiłem nasze dzieci.
- Są już dorosłe. Muszą się pogodzić ze stratami.
Milczałem.
- Mglisty Cieniu... - usłyszałem ponownie głos. Nie mogłem w to uwierzyć.
- Wilcza Gwiazdo... - oddech utknął mi w gardle. Przede mną stał dostojny, lśniący kot, który za życia był dla mnie mentorem, lecz nie tylko. Traktowałem go jak ojca.
Obok niego zaczęły materializować się kolejne postacie. Nieśmiertelny Duch i jego wieczne białe futro, Borsuczy Pazur i jego spokojne, ciemne oczy, Sowie Skrzydło jak zawsze skora do droczenia.
Słoneczy Deszcz rzucił mi się w objęcia.
- Tato! - zaśmiał się radośnie. Polizałem go po głowie.
Rozejrzałem się zdezorientowany.
- A gdzie Gęsia Łapa?
Sowie Skrzydło zasmuciła się. Zrozumiałem bez słów. Ogarnął mnie smutek.
Po chwili z tłumu srebrnych duchów wyłoniła się Wojenna Gwiazda. Jej dwukolorowe oczy iskrzyły.
- Witaj w Klanie Gwiazd.
AJ CRI EVRITAJM (*)
OdpowiedzUsuń~Cętka.
Teraz Chrust.