Zapach był nieco zwietrzały, ale był pewien, że tędy podążali. Miał dobry węch, nigdy go nie zawiódł. Przekroczył niewidzialną granicę terenu, która należała do znanego mu osobnika, o ciekawym imieniu. Nie przejął się tym jednak, idąc wciąż przed siebie, od czasu do czasu przystając, aby wziąć głębszy oddech. Stawiał kroki dość lekko, lecz nie skradał się. Było w jego ruchach coś drapieżnego, sygnalizującego każdemu kto spojrzał na jego wyrośnięte ciało, że nie należało mu przeszkadzać. Zatrzymał się w jakiejś alejce z płotem z siatki, który cuchnął pieszczoszkiem. Możliwe, że ukrywał się niedaleko, widząc jego biel sierści. Nie tylko on w końcu się taką szczycił w tej okolicy...
— Chyba nos cię zawodzi, skoro tak daleko ci się zawędrowało — nagle mrukliwy głos dobiegł go z góry. — Idź przechadzaj się po swoich terenach. Nie mam dzisiaj głowy do intruzów — mruknął znowu, nawet nie patrząc, do kogo się zwracał. Pomarańczowe ślepia kocura siedzącego na płocie były widocznie zmęczone, na co również wskazywały opuszczone uszy czy zgarbiony kark.
Uniósł spojrzenie na tego, który do niego przemawiał. Zmierzył go wzrokiem, jakby oceniająco. Zmienił się. Nie tak zapamiętał kuzyna. Czyżby coś się stało? Jakoś brak mu było w sobie tej iskry drapieżności, z której słynął.
— Wyglądasz mizernie, Litości. Ciotka nie daje ci porządnego śniadania? Czy może wybyła już z tego świata? Chociaż nie... Wtedy bym o tym wiedział... — skomentował, na moment interesując się bardziej białym niż swoimi poszukiwaniami.
Samotnik na moment miał minę, jakby coś gorączkowo przetwarzał, strzygąc uszami.
— Śmierć! — ogarnął się w końcu, zerkając na białego. — Nie potrzebuję, żeby mama przynosiła mi śniadanie, kuzynie. To nie tego wina. Po prostu... pewien pasożyt bardzo siadł mi na nerwy — burknął, kładąc w niezadowoleniu uszy na samo wspomnienie. — Ale to nie ważne! Tak czy inaczej, czego tu chcesz. Wiesz, że nie lubię, jak ktoś się pałęta po moich terenach.
— To skręć mu kark — rzekł ze spokojem, jakby wcale nie mówił o czyjejś śmierci, a jedynie o zwykłym rozwiązaniu problemu. — Akurat po tobie nie spodziewałbym się litości... — Jego kącik ust uniósł się nieznacznie ku górze. — A co tu robię? Tropie. Ślad urywa się w tym miejscu. Muszę się rozejrzeć. — I ma potwierdzenie swoich słów zaczął się rozglądać, chociaż nie w głowie mu były teraz poszukiwania Kostrzewy i Zawilca. O nie... Litość zdobył jego uwagę.
— Nawet nie wiesz ile razy mnie to już kusiło — westchnął kuzyn, wyciągając się. — Niestety, łapy mam związane sojuszem i faktem, że to... ygh... gej mojego brata. — Skrzywił się, jeżąc futerko. — A ty nadal na czyiś zleceniach? — mruknął, unosząc brew na jego odpowiedź. — Jeśli to tak bardzo ważne i rzeczywiście mały karaczan wpełznął na moje ulice bez pytania, nawet byłbym skłonny pomóc ci posłać go na tamten świat. — Oblizał się.
Nie wątpił, że byli rodziną. Ten subtelny gest mówił o nim wiele. Nie tylko on, ale i Szaman oblizywał się na myśl o pozbyciu się kogoś z tego świata. Sam też wiele razy na tym się łapał. Być może tak można było rozpoznać kogoś, kto miał za uszami wiele grzechów.
— Działam dla siebie. Nie służę nikomu — oznajmił podchodząc do drugiego płotu, zaciągając się zapachem. — Nie mały i nie jeden. Tylko... cztery... Interesuje mnie jednak dwójka z nich. Ale wątpię by byli tak głupi, by przejść przez twój teren. Coś chronią... Nie zaryzykowaliby tak. Najwidoczniej to była zmyłka — odparł w dość dziwny sposób, jakby pozbawionym emocji głosem. Było można wyczuć tylko chłód bijący z jego sylwetki i gdyby nie to, że od czasu do czasu oddychał, wziąć można było go za posąg. — Dość sprytne nie powiem... — Uśmiechnął się pod nosem. — Ale nigdy się nie nauczą... Że ja zawsze ich znajdę... Ale... Jeżeli chcesz pomóc. Chętnie skierowałbym kroki do twej nory... Dawno nie widziałem ciebie i ciotki. Skurczyłeś się... — Rzucił na niego okiem.
— Cztery?! Cztery karaczany mi tu niby biegają? — fuknął mniejszy, niezadowolony. — Przez tego obrzydliwego patafiana musiałem opuścić gardę... — westchnął, pocierając czoło jakby próbując się pozbyć bólu głowy. — Mojej nory... ja się niby skurczyłem?! Skurczyłem?! — syknął, machając zaraz ogonem. — To ty się zrobiłeś przerośnięty — prychnął, wywracając wymownie oczami. — Ateny nie ma, wybyła na rozmowę z Entelodonem, a moja baza wiesz przecież, że jest niedostępna. Jednak jeśli odwołasz to, że się, jak to ująłeś, skurczyłem, może daruję ci przejście ten jeden raz — burknął, mrużąc ślepia.
Nie potrafił pojąć skąd w takim małym ciałku było tyle energii. Krzyczał głośniej niż niejeden umierający. A ta jego ekspresja pyska? Nie wiedział, że w takim ciele działo się aż tak wiele. Nie zamierzał jednak denerwować kocura. Widać było, że był dość delikatny, a go znużyła podróż.
— Daruj — miauknął, wpatrując się w jego oczy. — Pozdrów ciotkę. — Skierował swoje kroki przed siebie. — Pewnie słyszała o mojej śmierci... Może przekazać ojczulkowi, że... Zmieniłem swój stan. — Drapnął pazurem po ziemi, robiąc na niej rysę.
— Niech ci będzie. Wyjątkowo — podkreślił Litość, marszcząc brwi. — A kto o twojej śmierci nie słyszał, kuzynie? — westchnął, dołączając do jego kroku. — Na ulicach głośno było o tym jakże niesamowitym, nieziemskim wydarzeniu — mruknął z ironią, unosząc łeb.
Uśmiechnął się do niego pod nosem, słysząc że został zaproszony do tajemnej bazy białego. Przy nim był taki mały, że ciężko mu było nie myśleć o tym, gdy tak z nim szedł.
— Tak... Każdy kogo spotykam boi się śmierci... To interesujące... Nie rozumiem tego, ale bawi mnie ten moment, gdy się ze mną spotykają, a ja zanoszę ich na drugą stronę. Wtedy wydaje się... że to nie jest złe. Zasypiają spokojnie. A mimo to... wciąż próbują się wymknąć — miauczał idąc przed siebie i rozglądając się po otoczeniu, jak gdyby mając nadzieję znaleźć tych, którzy ośmielili się go zaatakować, gdy był jeszcze młodym i głupim kotem.
— Wątpię, że śmierć z twoich łap przychodzi ze spokojem — prychnął Litość, ignorując jego uśmieszek, prowadząc go po krętych uliczkach, upewniając się, ze nie są śledzeni.
— Cóż... Nie za bardzo orientuje się kiedy to się dzieję, więc ciężko mi stwierdzić czy się z tobą zgodzić. — Zawęszył, pochylając łeb i zerkając za siebie. — Nikogo nie ma. Dobrze idzie ci utrzymywanie strachu na tym terenie. Jest cicho... Nieco złowrogo. Przyjemnie — stwierdził.
Możliwe, że dlatego wybrał tą trasę. Czasami miał dość obcych i ich nachalnego wzroku. Tutaj było pusto. Tak... Martwo. Gdyby miał gdziekolwiek osiąść na stałe, byłoby prawdopodobnie to miejsce. Domyślał się jednak, że kuzyn nie byłby zadowolony z tego rozwiązania. Mając go za sąsiada musiałby liczyć się z pewnymi... problemami.
— Lubię ciszę. Intruzi wprowadzają niepotrzebny chaos, a każdy, kto chce wałęsać się bez celu na ulicach może równie dobrze zostać w swojej dziurze i nie zabierać mi powietrza — mruknął Litość, podchodząc do piwnicznego okna ukrytego za ścianą kartonów i koszem na śmieci. — To tutaj. Właź jeśli nadal chcesz — westchnął, wskazując na wejście.
Podszedł do okna i zmierzył je wzrokiem. Nic nie powiedział, przeciskając się przez nie z sapnięciem.
c.d.n.
[przyznano 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz