*kilka dni po zajściu w ciążę, Pora Nagich drzew, noc*
Żyła z Uranosem już jakiś czas. Razem jedli ryby, a kocur zapraszał ją często w różne ciekawe miejsca, opowiadał o mieście i podawał nazwy wielu interesujących przedmiotów. Opowiadał też coś o sobie. Ona zaś słuchała uważnie jego słów. Coraz bardziej się do siebie zbliżali, z każdą spędzoną nocą i każdym wypadem.
Aż w końcu…
Wyznał jej miłość.
I stało się.
Kilka dni potem odkryła, że nosi pod sercem kocięta.
Uranos też się zorientował, po tym, że zaczęła ciut więcej jeść. Powiedziała mu prawdę. Nie powinna była.
Ale to zrobiła.
Czas jednak było… odejść.
Zaranna Zjawa powoli chyliła powieki, by sprawdzić, czy Uranos na pewno śpi. Jego biały bok miarowo unosił się wraz z kocem którym był okryty.
Powoli, ostrożnie wysunęła się spomiędzy pieleszy, najciszej jak potrafiła, cały czas przyglądając się kocurowi. Brak reakcji.
Cicho ruszyła w stronę schodów, by następnie wyjść na górny pokład. Przeszła po bujającym się statku na kokpit, by następnie spojrzeć w dal, w mroczną morską toń, na potwory dwunożnych przymocowane do bali. Mroźny wiatr rozwiał jej futro. Lekko zadrżała z zimna, przymykając jednak oczy i próbując zapamiętać jak najwięcej z tej chwili. Słyszała szum fal rozbijających się o statki i brzeg, głosy pojedynczych acz dość niebezpiecznych dwunogów w oddali, skrzeczenia pojedynczych mew, czuła to bujanie i zapach ryb. Jej oddech mimowolnie przystosował się do rytmu okolicy, stając się jego częścią, której nikt jednak poza nią nie mógł usłyszeć.
Ostatni raz wciągnęła powietrze, by następnie odwrócić się, przejść kawałek, wskoczyć na reling i zeskoczyć prosto na deski.
Nie powinnien tego usłyszeć. Raczej.
Ruszyła przed siebie, jeszcze parę razy oglądając się na statek za sobą i uważnie nasłuchując.
Szybkim krokiem ruszyła przez port. Dość szybko dotarła do jednej z beczek zapełnionych rybami. Pchnęła ją, a ta upadła na ziemię wraz z wnętrzem które praktycznie wylało się z niej na podłoże. Przejrzała ryby, przesuwając je nosem, aż w końcu wybrała odpowiednio duży okaz. Będzie jedzenie na podróż.
Chwyciła rybę, wbijając w nią najmocniej jak potrafiła swe kły, tak, by ta jej nie spadła, by następnie ruszyć do wyjścia z portu.
Czuła się... trochę źle z tym, co robiła. Mimo, iż Uranos zdawał się mieć tę nutę niebezpieczeństwa, zdawało się mu naprawdę na niej zależeć.
Rozkochała go w sobie, spędziła z nim noc, a teraz odchodziła, zostawiając go samego.
Życie z nim, pokazało jej… jak mogłoby być. Gdyby tylko urodziła się gdzie indziej, ona albo jej babka czy prababka. Gdyby przyszło jej żyć inaczej. Może nawet, w innym świecie, również skrzyżowałaby drogi z Uranosem i naprawdę go pokochała, tak mocno, jak kochała rodzinę, i przywiązała się niczym do kultu, którego świadomość istnienia była z nią aż od kociaka, zaszczepiając do niego lojalność tak dużą, iż mimo szansy na potencjalnie lepsze życie i to nie jednej, zostawała pośród kotów, które starały siebie nawzajem wypruć z emocji, ze słabości, które wyszukiwały u innych błędów, tylko czekając na oznaki podstawowego współczucia wobec współklanowiczy?
Cóż, ale przecież planowała odejście od początku. Miała to w głowie w każdym momencie ich znajomości, podczas każdej rozmowy i każdego wspólnego jedzenia ryb, wpatrywania się w morze i gwiazdy, a nawet gonienia mew próbujących ukraść im posiłek.
Szła jednak przed siebie, nie oglądając się. Świat wypruł ją z tak wielu emocji, z śladów uczciwości wobec innych, niebędących jej już od dawna bliskich kotów. Do takiego stopnia, że już niedługo później praktycznie przestała czuć to śladowe… coś w związku z tym, co właśnie robiła, skupiając się na otoczeniu.
— Dokąd idziesz? — rozległ się niespodziewanie znajomy głos. Bura aż podskoczyła i wypuściła rybę z pyska, słysząc go i kroki. Gwałtownie obróciła się, widząc za sobą biegnącego do niej kocura, Uranosa. Łapy jej jakby zmiękły i nie mogła się ruszyć, więc po prostu patrzyła, jak ten zbliża się do niej coraz bardziej. Biały wyglądał tak jakby biegł tu aż od samego portu, powoli uspokajając swój oddech i podchodząc do niej w kilka chwil. — Dokąd?
— Ja... muszę odwiedzić rodzinę. Wiem, powinnam ci powiedzieć, ale oni... są specyficzni. I nie lubią obcych. Miałam zamiar wrócić przed świtem. — skłamała. Nie mogła być z nim szczera.
— Nigdzie nie idziesz — rzucił władczo ku jej zaskoczeniu, stając tak, aby przysunąć ją bliżej ściany, by mu nie uciekła. — Jesteś moja Gaju. Nie zamierzam pozwolić ci odejść. Nie, gdy tak nam razem się dobrze układa. Zostałaś, zaakceptowałaś moją gościnę. Teraz to ja jestem twoją rodziną. — A-ale... — zająkała się, czując, jak niespodziewanie napływa do niej strach, którego tak dawno nie czuła, a przynajmniej nie w taki sposób, by go okazać — obiecałam im. Obiecałam mojej babci. Jest stara i schorowana, nikt inny z nią nie spędza tak czasu jak ja. Zostanie sama pośród reszty, która na nią nie zwraca uwagi...
— Jesteś. Moja. Gaju — Uranos zaakcentował te słowa, zbliżając niebezpiecznie do niej pysk. Poczuła jego oddech na swym ciemnym policzku. — Nie nabiorę się na twoje słodkie kłamstwa. Wiem, że nie wrócisz. Uważasz mnie za durnia? Mylisz się. Zostajesz. Ze mną. Wracaj do łodzi. Już!
Skąd on wiedział? Przecież tego nigdy nie okazała! Była ostrożna, ostrożna tak jak tylko się dało! Mimo to nie okazała zaskoczenia jego słowami, które mogłoby wskazywać na to, iż miał rację.
Jej negatywną uwagę przykuły jednak jego słowa.
„Jesteś. Moja. Gaju” „Zostajesz. Ze mną. Wracaj do łodzi. Już!”
Czyżby uważał ją za rzecz? Jej przeczucie, które czasami pojawiało się u niej było prawdziwe, miał w sobie… coś takiego?
Jej mina stężała. Wbiła w niego pistacjowe oczy, jakich jeszcze od niej nie widział - poważne i bijące chłodem.
— Moja. Babcia. Czeka — miauknęła powoli — dotrzymuję złożonych obietnic, szczególnie jej. I nie, nie jestem twoja. Jestem twoją partnerką. To różnica.
— Nie pozwolę ci odejść. Nie wrócisz. Nie zasłaniaj się babcią. I jesteś... jesteś moja. — Niesopdziewanie złapał ją za kark i zaczął ciągnąć z powrotem w kierunku portu. Nieomal zakrztusiła się powietrzem, gdy ją chwycił.
— Co ty... co ty robisz! Puszczaj mnie! — syknęła poważnie — URANOSIE! — krzyknęła. Nie było odzewu. I wtedy właśnie dostrzegła ją. Rybę.
Nie myśląc wiele kopnęła ją tylną, wolną łapą w taki sposób, iż ta trafiła prosto w pysk Uranosa, który poluzował uścisk. Dzięki temu udało się jej wyrwać. Szybko podniosła się z ziemi i ruszyła przed siebie. Miała ochotę mu przyłożyć. Ale wolała to zrobić tylko w ostateczności, by nie narażać kociąt. Wyciągała swe długie łapy najdalej jak mogła, robiąc wielkie susy nad brukiem.
Oh, jak szybko emocje wobec kogoś mogą tak drastycznie się zmienić…
— Gaju! Nie! Nie zostawiaj mnie! — wydarł się za nią, ponawiając pościg. — Co z naszą rodziną?! Co z kociętami?! Naprawdę i to mi odbierzesz?! Wracaj! Kocham cię! Słyszysz?! Wracaj mówię!
Na chwilę zwolniła, ale potem gwałtownie przyspieszyła. Nieomal poślizgnęła się, robiąc potężny zakręt, prawie że wpadając na drogę grzmotu i przewracając niczego niespodziewającego się kota, który akurat szedł chodnikiem. Pędziła najszybciej jak potrafiła. Tak, jak gdy sowa ją zaatakowała za dzieciństwa. Sowa, która zostawiła na jej głowie blizny po wsze czasy.
— Nie bądź głupia! Zaraz wpadniesz pod potwora i cię stracę! Nie uciekaj! Obiecuję, że nic ci nie zrobię! — dalej wołał, biegnąc wciąż za nią. Biegła dalej przed siebie. Krew szumiała jej w uszach. Nie tak miało być! Nie tak! Miała po prostu wyjść w nocy i odejść! Miał się obudzić bez niej, gdy ona byłaby już daleko!
Poślizgnęła się ponownie na lodzie, jednak szybko złapała równowagę. Dyszała ciężko. Wtem dostrzegła grupę dwunożnych. Bez zastanowienia przebiegła między ich nogami. Zdawali się ledwo ją zauważyć przez własną rozmowę, tylko jedno z nich spojrzało w ślad za nią, gdy wskakiwała na klapę pobliskiego śmietnika, by następnie skoczyć przewracając go z hukiem na balkon tuż obok. Wtedy też pozostali wyprostowani również spojrzeli na nią, mówiąc coś w swoim niezrozumiałym języku. Tymczasem ona balansując na metalowym ruszcie przeszła dalej i już miała skoczyć na następny wiszący obiekt, gdy dostrzegła, iż nie tylko drzwi do wnętrza gniazda były otwarte, ale także - przeciwległe okno w nim.
Bez zastanowienia zeskoczyła i wbiegła do środka. Od razu do jej nozdrzy dostał się zapach starego dwunożnego. Usłyszała też dziwne dźwięki, prawdopodobnie z tak zwanego telewizora, dochodzące gdzieś z innego pokoju.
Słyszała na zewnątrz pokrzykiwania partnera, który jej szukał. Te po chwili jednak ucichły.
To była cisza przed burzą. Czuła to. Znajdzie ją, znajdzie. Serce biło jej jak młotem, jednak nie panikowała. Przebiegła przez pokój, po drodze zahaczając o drut wystający z kanapy, przez co jej krew polała się na drewnianą podłogę. Syknęła, ale nie stanęła. Szybko wskoczyła na parapet okna po czym wyskoczyła z niego, lądując na czterech łapach na innej ulicy. Rozglądając się przebiegła przez drogę grzmotu, szybko znikając w cieniach.
***
Praktycznie nie zatrzymywała się po drodze, mimo tego, jak męczące to było. Dopiero gdy była poza miastem zwolniła znacząco tępa. Stanęła, spluwając śliną w bok. Czuła się wykończona. Ale nie mogła się zatrzymywać na długo. Odpoczęła tylko na tyle, by uspokoić oddech i kołaczące w jej klatce piersiowej serce, by następnie ruszyć w znajomą stronę.
Do Klanu Wilka.
Droga grzmotu ukazała się przed Zaranną Zjawą, która rozejrzała się to w prawo, to w lewo, po czym przekroczyła jezdnię. Szybko znalazła się po drugiej stronie, nie chcąc, by nagle jakiś pędzący potwór pojawił się znikąd i ją potrącił lub całkowicie zadeptał.
Ruszyła wolniejszym truchtem przez wysokie trawy pokryte śniegiem. Czuła to zimno, które wypaliło jej nozdrza i pysk. Pewnie się pochoruje od tego biegu w takiej pogodzie.
Chociaż miała nadzieję, że tak się nie stanie.
Po jakimś czasie przed nią ukazała się rzeka cała oblodzona. Zmęczona kocica przechodziła po głazach, raz po raz potykając się i ślizgając.
Ostatecznie jednak doszła do granicy, następnie oglądając się za siebie i znikając pośród drzew, których znajomy zapach uderzył w jej nozdrza.
***
Dotarła do celu. Stróżujący obozowi Chryzantemowa Krew i Gronostajowy Taniec powitali ją skinieniami głowy, choć ten drugi zdawał się dość zaskoczony. W końcu reszcie klanu osobiście nie powiedziała, gdzie się wybiera ani po co, a dobrą chwilę jej nie było. Wróciła jednak. Minęła dwa znajome koty, wchodząc do obozu opatulonego mrokiem i ciszą nocy. Ruszyła w stronę siedziby medyków, wycieńczona, choć z postawą wskazującą na dobry stan i jej typowe, chłodne spojrzenie.
Zażyła zioła, by choć trochę zmiejszyć ryzyko choryby, a potem ułożyła się na swym legowisku. Nim zapadła w sen, wiatr szumiący łysymi gałęziami drzew i krzewów, który wdzierał się do jej legowiska przypominał jej bez przerwy nieprzyjemnie o tym, że już nie będzie siedzieć w wygodnych kocach, ani grzać się u czyjegoś boku, marznąc w porze nagich drzew, ani jeść soczystych ryb, tylko marne ochłapy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz