Szarpnął się, mając wrażenie, że spada. Otworzył oczy. Niestety.
- Obudziłeś się? - Turkawie Skrzydło pojawiła się przy nim jakby znikąd. Przyjrzała mu się badawczo, dokładnie lustrując każdą z ran. W końcu westchnęła i rzuciła mu przygotowaną piszczkę.
A jakże, czuł całym sobą, że już nie śpi. Nawet oddychanie wiązało się z bólem.
- Masz, zjedz.
Zamknął oczy, ignorując nornicę. Nie ma zamiaru robić niczego, co przedłuży jego bezsensowną egzystencję…
- No? - gdzieś nad nim rozległo się zniecierpliwione prychnięcie.
- Nie - warknął tylko.
- Jeśli chcesz wyzdrowieć musisz jeść.
- A jeśli nie chcę? - burknął. Nie podobał mu się ten ton, mówiła do niego jak do szczeniaka.
- Nie pozwolę ci na to.
- Mam gdzieś twoje pozwolenia! - Mimowolnie zjeżył sierść na karku. - Nie masz pojęcia, co przeszedłem. - Spojrzał jej prosto w oczy. Szarpnął się, próbując wstać. Pociemniało mu w oczach i ledwo powstrzymał się od krzyku. Ignorując sprzeciw medyczki, wstał i chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia z legowiska. Miał dość. Jej, wszystkiego.
Każdy krok rozbrzmiewał w jego ciele symfonią złożoną z różnych tonów bólu - tępego pulsowania głowy, przez szarpanie, ciągnięcie, ucisk, uczucie wbijania rozpalonego pręta, szarpania borsuczymi kłami, wściekłego swędzenia do pozbawiającego tchu oceanu czystego cierpienia. Ignorował je wszystkie, walcząc z nimi jak z podmuchami silnego wiatru, albo falami rwącej rzeki. Walcząc o utrzymanie przytomności, usiadł. Żeby ulżyć sobie choć trochę, polizał piekącą ranę na łapie.
- Wilcze Serce! - Jakiś głos przedzierał się do jego świadomości. - Co ci się stało?
Wytężył wzrok i dostrzegł mały, rudy kształt. Nagietek. Zbierając resztkę sił, uśmiechnął się paskudnie, jak to miał w zwyczaju.
- E, to nic takiego. Dopadła mnie rodzina borsuków, ale żaden nie wyszedł z tego cały.
- Naprawdę? - Oczy kocurka zaświeciły jak gwiazdy. - Nie wierzę!
Ból. Ból, ból, ból. Kształty rozmywały się, obraz falował, świat zalewał jednostajny szum.
Nie! Nie, nie, nie! Nie mógł zemdleć. Musiał…
- Wszystko w porządku? - Dostrzegł, że młody mu się przygląda. Spróbował się uśmiechnąć jeszcze raz, kiwnął ciężką, zbyt ciężką głową.
- Jasne.
Turkawie Skrzydło, ty lisie łajno. Nie wrócę do legowiska medyka, wolę umrzeć tu i teraz - pomyślał, chwiejąc się lekko. Jego ucho drgnęło, usłyszał charakterystyczne kroki. Otrzeźwiły go, pozwalając na chwilę wynurzyć z morza bólu.
Iglasty Krzew.
- Nagietkowa Łapo - warknął, widząc czarnego kocura. - Idziemy na trening.
Wilcze Serce parsknął rozbawiony. Jego świadomość krążyła gdzieś wokół, ponad płonącym cierpieniem ciałem.
- Zostałeś uczniem? Gratulacje! - Zupełnie zignorował liliowego, który bił wściekle ogonem na boki.
- Dziękuję - pysk rudaska rozjaśniła autentyczna radość. - I muszę już iść, do zobaczenia panie Wilcze Serce!
Umierał. Ból zaraz go pochłonie, wydrze galopujące w jego piersi serce i uwolni go od tego wszystkiego. Ale jeszcze chwila. Niech pójdą. Niech zostawią go samego…
Zniknęli. Wodził za nimi zamglonym wzrokiem, ale poszli.
Padł, zwijając się w kłębek. Płonął, odpływał, znikał, ginął miażdżony.
Ktoś go wołał, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie?
<Nagietku, time skip? Północ, chcesz być jednym z tych głosów i pomóc zawlec tego piernika do legowiska Turkawki? :P>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz