Bitwa z Klanem Nocy odcisnęła piętno nie tylko na zdrowiu członków obu stron; codzienne życie Klanu Klifu również nie toczyło się obojętnie. Taką już właściwość ma niemal każdy konflikt, który przebiega z użyciem siły – w następujących po nim dniach, następujących po sobie surową niezmiennością, zarówno zwycięzcy jak i zwyciężeni, niezależnie od dumy i rozpaczy, w pamięci poniesionych strat opuszczają głowy.
Zorza przyglądał się im z boku, śledząc ich znajome ruchy, w których brakowało jeszcze dawnego wigoru, i milczał. W bitwie nie zginął nikt, na kim mogło mu zależeć. Nawet on sam, w czasie walki ukryty w cichym, białym śniegu, poza bezkrwawym rozcięciem na barku z samego początku walki nie poniósł żadnej szkody i do teraz pamiętał doskonale spojrzenia, które spoczęły na jego czystej, lśniącej od kropel sierści, gdy raz z resztą grupy bojowej przekroczył wejście obozu. A jednak nikt się do niego nie odezwał.
Nie czuł się winny. Rozumiał ich – wir tamtego dnia odebrał im rodziny, przyjaciół, innych okaleczył na resztę życia, jednak czy on mógł temu zapobiec? Wiele razy przeżywał te sceny na nowo, powtarzając je w myślach tak długo, aż sam nie był pewien, które detale rzeczywiście zapamiętał, które jedynie podsunęła mu wyobraźnia, ale ilekroć dobiegał do końca, nie dochodził do żadnego nowego wniosku. Mógł wyskoczyć z kryjówki, mógł ruszyć na wroga z bojowym okrzykiem, mógł – tyle mógł zrobić, ale czy rzeczywiście pozwoliłoby to uratować któregoś z klanowiczów, czy jedynie odsunąć nieco nieuniknione? To nie on zadecydował o składzie drużyny bezpośredniego ataku. To nie jego wina, że urodził się właśnie taki – z wykrzywionymi, bezużytecznymi przednimi łapami, które poziomem sprawności zbliżały go kocięcia.
To nie była jego wina, a mimo to, widząc, jak kolejny wojownik unosi się na łapy, by w milczeniu czuwać nad grobami swoich bliskich, odwracał wzrok.
***
Przewróciwszy się na grzbiet, wbił spojrzenie w sufit. Skrawki nieba przebijały się przez splecione gałęzie i błyszczały srebrzystym światłem gwiazd.
Nieco dalej – kwestia kilku króliczych skoków – ktoś cichutko płakał.
Sprawa tego nocnego szlochu męczyła go już od jakiegoś czasu. Z początku starał się go zignorować, jednak powtarzał się zbyt często i już wkrótce łapał się na mimowolnym nasłuchiwaniu nietypowych odgłosów, których źródła instynktownie obawiał się poznać. W dzień nie myślał o tym zbyt wiele, jednak mroki nocy nadawały nowe znaczenie każdej drobnostce i Poranna Łapa, nie mogąc zapaść w sen, słuchał ich w napięciu i niepokoju, z czasem zastanawiając się nawet, czy nie są one wytworem jego wyobraźni, zesłanym przez przodków, by nękać go w snach.
Takie rozumowanie kłóciło się jednak z jego zwykle racjonalną naturą; nic więc dziwnego, że pewnej nocy, na wskroś zmęczeniu, postanowił raz na zawsze rozwikłać tę tajemnicę.
Wstał; uzyskanie równowagi w zatłoczonym legowisku zajęło mu kilka uderzeń serca. Na moment zamarł, nasłuchując, czy i tym razem płacz się powtórzy – i po chwili go usłyszał. Urywany i nieskutecznie tłumiony, sprawiał wrażenie podobne do szeleszczącego oddechu ryjówki, która zastyga pod śniegiem – nigdy nie miał dotrzeć do niczyich uszu, jednak jego autor nie mógł go dłużej powstrzymać.
Dźwięk dochodził z jednego miejsca. Dosyć trudne do sfałszowania siłami umysłu, ale wciąż możliwe...
Nie zrobił nic złego.
Krok za krokiem, zbliżył się do źródła, pilnując, by nie nastąpić na żaden ogon ani nie zbudzić nikogo dźwiękiem chrzęszczącego mchu.
Wreszcie go odnalazł.
– Łabędzia Łapo – powiedział szeptem, obserwując, jak point nagle zastyga w bezruchu. Starał się zabrzmieć możliwie łagodnie. – Coś się stało?
Pytanie nie niosło ze sobą wiele znaczenia; to, że istniała jakaś przyczyna, było przecież oczywiste. Zorza miał jednak nadzieję, że skłoni ono kolegę do jakichś wyjaśnień, bo, jakkolwiek wolał nie mieszać się w sprawy innych, dla dobra swojego odpoczynku był gotowy nawet pomóc mu w rozwiązaniu problemu.
Łabędzia Łapa wpatrzył się w niego przestraszonymi oczami. Zalśniły w nich łzy, które szybko starł ruchem przedniej łapy; ledwie widocznego drżenia nie zdołał jednak tak szybko powstrzymać.
– N-nic – wyjąkał, opuszczając wzrok. Wolno nabrał powietrza. – Prze-przepraszam...
– Nie przepraszaj – przerwał mu Zorza, zataczając ogonem delikatne kręgi. Rozejrzał się ukradkiem; legowisko było spokojne, pogrążone we śnie. Całe szczęście. – Po prostu powiedz, o co chodzi. Inaczej nigdy nie pójdziemy spać.
Całe ostatnie dnie spędzał na niemal morderczych treningach z Mglistą Ścieżką, które nie dawały zadowalających efektów; chwile przeznaczone na odpoczynek nie przynosiły mu wytchnienia. Był zmęczony – i to właśnie zmęczenie, niczym złośliwy
Widział, jak Łabędź się waha; na moment przestał przecież nawet pociągać nosem i tylko końcówka ogona drżała mu lekko w rytm nieregularnych wydechów. Myślał. Ale kiedy jego uszu dobiegł szorstki ton Porannej Łapy, jego mięśnie na nowo zesztywniały, a oczy znów rozbłysły kryształkami łez – i Zorza wiedział już, że wszystko przepadło.
– T-to nic ta-takiego – odparł cichym, pokonanym szeptem, zwijając się w ciaśniejszy kłębek. Mimo, że jedynym źródłem światła były odległe konstelacje gwiazd, dostrzegł, jak zaciska powieki – daremnie dławiąc smutek i coś, w czym teraz rozpoznał strach.
W srebrzystym blasku księżyca wróciły ich spojrzenia.
***
– Chodź, Łabędzia Łapo.
Kocur podniósł głowę, lustrując go szklistym, zaskoczonym spojrzeniem. Jego uszy poruszały się niepewnie na boki, jak gdyby wypatrywały niesłyszalnego zagrożenia. W innych okolicznościach mogłoby to nawet wyglądać zabawnie.
– Słu-słucham? – zająknął się cicho, oplatając ciało ogonem.
– Po prostu chodź.
Poranna Łapa czekał już na zewnątrz, z nieodgadnionym wyrazem pyska obserwując śpiący obóz, skąpany w łagodnym świetle księżyca; na widok Łabędziej Łapy, wyłaniającego się niezgrabnie z cieni legowiska, skinął nieznacznie głową.
– P-poranna Łapo… – odważył się powiedzieć tamten, kiedy odwrócił się, by odejść – chy-chyba n-nie powinniśmy ni-nigdzie…
– Musimy – odparł cicho Zorza, nie odwracając głowy. Swoje nieco koślawe kroki już kierował w stronę ściany obozu, skrytej w łagodnym cieniu. Odetchnął głęboko; świeży, morski wiatr, niepowstrzymywany ścianą gęstych drzew, napełnił go nową energią. – Zaraz zobaczysz.
Przez chwilę słyszał jedynie swój własny oddech i monotonny szum fal rozbijających się o plażę poniżej. Dopiero gdy zaczął odczuwać pierwszą niepewność, z tyłu dobiegł go niepewny szelest, a później wolny chrzęst łap zapadających się w płytkim śniegu.
Ruszyli.
Droga, od momentu wyjścia z obozu równo rozświetlona bladym srebrem, wiodła wzdłuż krawędzi klifu, nigdy nie odbiegając od niego dalej niż na kilka długości lisa. Zorza nie potrafił powiedzieć, ile trwała. Parł do przodu na dwóch łapach, przednie trzymając ponad zimną powierzchnią śniegu; czasami zmieniał zdanie i opadał na wszystkie cztery, torując sobie drogę dość chwiejnie, ale z niemal fanatycznym uporem. Łabędziej Łapy nie widział wcale, był jednak pewien, że wciąż za nim podąża – nigdy nie ustawał miarowy dźwięk jego kroków. W świadomości kocurka, niczym odurzonej wysokością klifu i tajemnicą nocy, czasem wręcz się nim stawał – i wtedy nie było ich już dwóch, tylko on sam, i ten cichy odgłos kroków, podążający za nim w niejasnym milczeniu.
W niektórych momentach wędrówka dłużyła mu się; przyspieszał wtedy kroku, jak mógł, każdym włoskiem swojego ciała pragnąc zakończyć ją i stanąć u celu, o którym sam niewiele wiedział – innym razem odwlekał to, jak tylko się dało, wkładając całą uwagę w wykonanie każdego następnego ruchu, i w wypełnioną głosem natury ciszę, i w chrzęszczący krok gdzieś z tyłu.
Nie wiedział, co się z nim działo. Można nawet przypuszczać, że były chwile, w których zapominał, gdzie właściwie się znajduje i dlaczego tak uparcie wbija wzrok w horyzont...
Ale szli dalej.
***
Kiedy się zatrzymali, niebo nad lasem stawało się szare.
– Cz-czy to tu? – zapytał Łabędzia Łapa po chwili milczenia. Po raz pierwszy od początku ich drogi Zorza odwrócił się, by na niego spojrzeć. Rozglądał się wokół ze zmęczeniem i zagubieniem; powieki opadały mu nieco za szybko, pozbawione nocnego odpoczynku. Patrząc na niego, po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy to wszystko aby na pewno miało sens.
Jednak wtedy odpowiedź nie miała już znaczenia. Nie odpowiedział; zamiast tego ociężałym krokiem zbliżył się do krawędzi klifu i wyprostował się, całym ciałem chłonąc widok czarnej, poruszonej wiatrem tafli.
– Wiesz, dlaczego lubię obserwować ptaki? – rzucił wreszcie, pozostając na swoim miejscu. Kątem oka zauważył sylwetkę niepewnie zbliżającego się kolegi.
– Dla-dlaczego?...
– Są po prostu wolne – objaśnił i zmrużył nieco oczy. – Wszyscy błąkamy się po tej ziemi, starając się przetrwać, i martwimy się… A one zwyczajnie wzbijają się w powietrze i drwią sobie z nas, machnięciem skrzydeł wznosząc się ponad zasięg naszego wzroku… I tak, wiem przecież, że one też muszą się bać. My na nie polujemy, polują inni, dla nich też brakuje miejsca do zimowania i jedzenia w tym głupim lesie. Ale czy nie ma w ich płynnym ruchu czegoś beztroskiego?
– P-pewnie tak... – Nieśmiały głos
– Tak… I dlatego ich nienawidzę. Bo sam tak nie umiem. Ale równocześnie nie mogę ich nie uwielbiać, kiedy nurkują i szybują, bo są symbolem wolności. I kiedy tak na nie patrzę, czasem mam wrażenie, że… – Przerwał i zmarszczył brwi, jakby zorientował się, że powiedział za dużo. W jego następnych słowach było o wiele mniej pasji, za to więcej pragmatyzmu. – Ważne jest to, że ptaki potrafią jeszcze jedną rzecz. One śpiewają. Słyszałeś kiedyś śpiewające ryjówki? Myszy? Borsuki? Lisa, który szczeka, kiedy nie woła swojego partnera?
Nawet, jeżeli Łabędzia Łapa chciał w tamtej chwili odpowiedzieć – a może nawet stwierdzić, że faktycznie słyszał zwierzęta odzywające się poza sezonem godowym – nie otrzymał na to szansy, bo Poranna Łapa już kontynuował, jakby bał się, że nie zdąży przed jakimś ważnym wydarzeniem.
– Nie. Tylko one śpiewają. Wiedzą, że są wolne, wiedzą, że mogą to zrobić, więc śpiewają. Chociaż to tylko czasem tak brzmi. Tak naprawdę… one krzyczą.
Kolejne promienie słońca przebiły się ponad horyzontem, wypływając na niebo zza ich grzbietów. Wiatr zmienił kierunek; teraz obmywał ich od frontu, przynosząc sól i zapach morza. Uśmiechnął się lekko.
– Ale tu różnica jest taka… że my też możemy krzyczeć.
Powietrze rozdarł łopot skrzydeł; to pierwsza mewa wzbiła się do lotu, wyruszając na poranny łów. Zorza zamknął oczy. Po kilku uderzeniach serca cały świat wypełnił się głośnym ptasim wrzaskiem – i wtedy znów uchylił powieki.
– Usiądź prosto i słuchaj; przypomnij sobie każdą krzywdę i wszystko, co cię boli – mówił jak w transie, szeptem, a wiatr zbierał słowa z jego warg i niósł je ze sobą daleko, między mroki drzew. – Siedź, aż przypomnisz sobie wszystko, aż zbierzesz każde wspomnienie… Wtedy wstań.
Kolejny pisk mewy. Czarna sylwetka przecięła niebo, odbijając światło poranku.
– ...I krzycz.
Uniósł głowę na przekór wiatrowi.
<Łabądku? Bardzo przepraszam za... to już nawet ciężko nazwać opóźnieniem. W każdym razie, Zorza oficjalnie powraca do żywych z kolejną porcją pogadanki o zwierzętach>
Jak ja uwielbiam Twoje opowiadania <3
OdpowiedzUsuń