- Też cię lubię. – rzucił sarkastycznie, przewracając oczami. Ze swoimi? Dobrze, że co najmniej Żara nie dorzuciła.
Była wkurzona i każdy to mógł zauważyć. Plotki, plotki i plotki. Plotki roznosiły się jak choroba po całym Klanie Burzy. A co do ich tematu, można było się go spodziewać. Marchewkowy Grzbiet i Szczypior były jednymi z głównych prekursorów tych informacji, często wziętych znikąd. Większość z nich była niewielka, ot „Kamienna Agonia nienawidzi swojego rodzeństwa” bądź „Kamienna Agonia wrzeszczy na karmicielki”. Czasem miał nieprzyjemność słuchać mniej niewinnych pogłosek. Ostatnio Szybka Łania w kółku znajomych rozpuściła informację, jakoby Kamień miała się spotykać ze Słonecznikową Łodygą. Na szczęście nikt nie wziął tego zbyt dosadnie. Wątpił, czy w ogóle nierudzi brali do serca to co ta grupa mówiła, skoro każdy wiedział jak bardzo się nienawidzą. On też nie, zdecydowanie.
Wyszedł z obozu na końcu patrolu. Pod łapami chrupała mu warstwa grubego śniegu. Zza ciemnoszarego, niemal czarnego nieba nie było nic widać. Powłoka chmur nie rozpraszała się nawet na chwilę i nie miało się to zmieniać. Nie było nawet czuć zapachu zwierzyny, a spod białego puchu przebijały się pojedyncze zmarznięte rośliny. Czuł głód, jednak to był pikuś przy tym wszystkim.
Mijał w ciszy zlodowaciałą rzekę z której wyciągnęła go Kamień, wzgórza na które wybierał się polować niegdyś z Sasankowym Kielichem, miejsce niedaleko wody gdzie często trenował z Jałowcowym Świtem. Wszystkich już nie było. Nie było z nim, jak niegdyś.
„Proszę, nie płaczcie.”
„Zejdź mi z oczu.”
„Eh, przydzielili mnie na polowanie. Nie zamarznij w obozie.”
Warknął sam do siebie. To wszystko jego wina. To wszystko było tylko chorą imitacją zdrowego cyklu życia. Wszyscy bliscy byli chorą imitacją rodziny. Wszystko co czuł było chorą imitacją szczęścia. Każdy, kto przy nim był był tylko chorą imitacją ciepła i wsparcia, które zgaśnie jak słońce za horyzontem.
Spod łap wyrwał mu się jakiś suchy liść. Jego chrzęst wyrwał wojownika z zamyślenia. Zauważył, że został sam, wpatrując się w martwe otoczenie. Nawet nie zauważył gdy patrol go opuścił. Prawdopodobnie inni też.
Westchnął, długo, ciężko i dosadnie. Rodzice mówili mu, by brać się po prostu w garść, gdy był mały i robił sceny. Chciał to zrobić. Nie wiedział czy warto iść szukać patrolu, wrócić do obozu czy przykryć się śniegiem i rozpocząć to wszystko od nowa, w lepszym świecie. O ile istnieje. Może to po prostu tak wygląda życie.
- Lisia Strawo! – dotarło do jego uszu donośne syknięcie. Przerażone syknięcie. Niedaleko.
Instynkt kazał mu zacząć biec i odkryć, czy to może nie patrol.. nie żeby było mu specjalnie ich szkoda, ale mógłby się pożegnać z uszami.
Łapy obijały się o zmarzlinę, w jaką zamieniła się ziemia. Omamy słuchowe były już coraz mniej prawdopodobne. Słyszał syki, warknięcia i tylko wyobraźnia podpowiadała mu, co może się stać dalej.
Stanął, przydeptując trawę pod śniegiem, dysząc po biegu. Przy skale stały najeżone samotniczki. Jedna z nich była widocznie stara, jasnobrązowa, nietypowo pręgowana. Druga czarna jak smoła, mniejsza i młodsza… zaraz zaraz, to nie jakaś samotniczka… Kamień?
Zastygł w bezruchu, ruszając tylko źrenicami.
- Na terenach Klanów nie masz czego szukać, zapchleńcu! – rzuciła wrogo czarna zastępczyni robiąc krok w stronę liliowej.
- Jeszcze jedna długość wąsa a skończysz marnie..! – zmęczonym głosem odwarknęła.
Wojowniczka położyła uszy.
- Tylko spróbuj!
Zgrzyt brudnych od ziemi pazurów i zamachnięcie się łapą. Syknięcie i spudłowany cios. Szpony przecinające bok smolistej i silna woń, która tak przypominała tą krwi Królik. Nieprzyjemne wspomnienia wróciły. Widać było, że te dwie są rodziną.
Bieg, zaskoczenie, przybicie do ziemi, wyrwanie się z uścisku. Kolejne dozy obrażeń, jak i zakrwawione futra. Wodospad łap, bijących na lewo i prawo ogonów, niewypowiedzianych słów których nie trzeba było znać, by wiedzieć, że będzie to „nienawidzę cię”. Teraz nie było na to czasu. Nie było chwili wytchnienia w tej plątaninie ran i uników.
Zamachnął się, przecinając bok agresywnej włóczęgi. Nie darowała ani nie zamierzała. Poczuł jej pazury na jego policzku, po chwili chłód wdzierający się do rany, jak i szkarłat skapujący na pierś.
- Nie mówiłam, byś się trzymał ode mnie z daleka?! – warczała gdzieś z tyłu Kamienna Agonia. – Przestań za mną łazić, wronia stra…
Kotka przerwała wywód cichym pomrukiem, gdy włóczęga, mimo doskwierających ran i bólu rzuciła się wprost na nią. Siłowały się przez chwilę. Z uniesioną łapą stał przez chwilę w bezruchu. Wronia strawo. Tym się stał. Tym się stała Króliczy Sus, tylko bardziej dosłownie.
A zaraz staniesz się nią ty.
Jałowy Pył poczuł się gorzej. Poczuł, jak krew wręcz wibruje mu w uszach, a pysk sam się otwiera do boju. Niczym kosa zaorał grzbiet o wiele niższej od niego kotki i zrzucił z ex-przyjaciółki na ziemię.
Potem miał jedynie przebłyski wgryzania się w gardło, bólu kopiących go łap i jęki w agonii. Kałuża krwi moczyła mu łapy oraz sklejała w kępki sierść na nich. Puls znikał u starszej kocicy z każdym oddechem. Puścił i uniósł głowę. W jej oczach coś zaiskrzyło, jednak nie ruszała się ani nie uciekała. Wiedziała, że nić jej życia się już skończyła. Była świadoma swej śmierci.
Za to on wciąż nie.
Stał nad swoją ofiarą sparaliżowany. Zabił. Zamordował. Na Klan Gwiazd, nie zasługiwała ona na śmierć z jego łap.
Na przepraszanie i pomoc było już za późno.
- Przestaniesz kiedyś się interesować mną i moim życiem? Wypierdoliłeś z mojego życia, więc niech tak zostanie! – warknęła gniewnie Kamienna Agonia, nie zważając na to co zrobił niebieski. Nic jej nie obchodziło. Moczyła tylko śnieg krwią. On też.
- P-p-patr-rol mn-nie zostawił i usł-y-yszałem krzyk-ki..
- Zamieniasz się w Wilczą Zamieć? – prychnęła kotka, wstając i pragnąc sobie iść.
Wojownik głośno westchnął, kolejny raz. Był zmęczony. Zmęczony tym pieprzeniem, życiem i samym sobą.
Z krzaków obok skały rozległy się ciche popiskiwania. Zwrócił w ich stronę uszy.
- S-słyszałaś?
- Niby co?
Podszedł niepewnie do ośnieżonych gałązek i rozgarnął trochę chłodnego puchu.
Jego oczom ukazało się ubogie legowisko z kawałków piórek i gnijących liści a w nim...
liliowe kocię. Wychudzone, zziębnięte maleństwo, skulone w kącie, jednak ciepłe. Był małym klonem kotki, której pozbawił życia, najpewniej synem, jednak patrząc na jej wiek mógłby być wnukiem. Wahał się czy nie zostawić tego malucha na pastwę losu, przy matce. Całe życie będzie tego żałować, ale…
- K-kamień?
- Czego?
- Tu jest kocię.
<Kamień? Czekałaś na to, trzymaj>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz