TW: opisy uzależnienia, myśli rezygnacyjne
Las tego dnia był zupełnie spokojny. Nie słychać było śpiewu ptaków czy cichego przemykania płochliwej zwierzyny. Nawet wiatr zamilkł zupełnie, pozostawiając gałązki drzew w stagnacyjnym bezruchu. Pomimo pełnego rozkwitu trwającej w najlepsze Pory Zielonych Liści, całe otoczenie wydawało się... martwe. I puste. Jakby całe życie z niego uleciało, skryło się w bezpiecznych chłodach norek, jam i dziupli, uciekając przed okrutnym skwarem i bezlitosnym słońcem. Jedynie gady spoczywały nieruchomo na ciemnych skałach, rozkoszując się nieznośną dla innych aurą, pochłaniając ciepło całością swych malutkich ciałek. Nie sprawiało to jednak, że wojownicy Klanu Nocy mogli w spokoju się relaksować.
Pozostało jeszcze sporo pracy — chociaż odbudowa obozu powoli, acz zdecydowanie zbliżała się do końca, wciąż brakowało jeszcze kilku istotnych elementów, aby móc ją sfinalizować. Elementów takich, jak choćby tych będących obecnie w posiadaniu jednego z ogrodników. Lulkowe Ziele przemieszczał się powoli po suchej, leśnej ściółce, z pyszczkiem wypełnionym sztywnymi patykami. Kora, gałązki, zbrązowiałe igły i nieliczne liście skrzypiały pod ciężarem jego łap z każdym krokiem, wszem i wobec informując okoliczną zwierzynę o jego obecności — nie to, żeby cokolwiek to zmieniało. Nawet najbardziej wytrawny łowca nie zabłysnąłby swoimi umiejętnościami w takim skwarze — a już na pewno nie z pyskiem wypchanym po brzegi drewnianym balastem. Nie wspominając już o tym, że Lulek się do owej grupy na pewno nie kwalifikował.
Podczas tej samotnej wędrówki starał się jakkolwiek pozbierać swoje rozbiegane myśli. Ostatnimi czasy czuł, jakby zawartość jego mózgu płynęła — porywiście, burzliwie, gwałtownie. Niczym rzeka podczas roztopów, która z każdą warstwą zanikającego lodu powiększa swoje koryto, rozlewając niespokojne wody wszędzie dookoła, nieświadoma zniszczeń i cierpienia, za które jest odpowiedzialna. Z małą różnicą.
Lulkowe Ziele doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zauważał zmartwione spojrzenia Pierzastej Kołysanki za każdym razem, gdy mijał ją na wyspie, odpowiadając wyłącznie skinieniem dwukolorowego łba i kręcąc nim na propozycje wspólnego posiłku. Widział smutne oczy Szepczącej Łapy, kiedy raczył go jedynie zdawkowymi odpowiedziami, odpychał go od siebie zawsze, gdy ten starał się nawiązać z nim jakąś nić porozumienia. Był tak do niego podobny... I to była chyba jego jedyna przewina. Bo za co innego mógł go nienawidzić?
Poza wyspą też nie było najlepiej. Nie umknął mu zaskoczony, trochę zraniony pyszczek Tojadowej Kryzy. Nie powinien dziwić się bratu — przyszedł do niego pochwalić się radosną nowiną, cały w skowronkach, niemalże latając dookoła jak radosny, kolorowy ptaszek. A co zrobił Lulek? Odpowiedział mu krótkim "to dobrze", po czym prędko wrócił do własnych spraw. Rosiczkowa Kropla przyszła go niedawno odwiedzić — przyniosła kolorowe kamyczki i żabotkę, wykonaną znacznie staranniej niż ich dziecięce bohomazy, kilka księżyców temu porwane przez powódź. Podziękował, a potem po prostu odszedł. Ze Żmijowcową Wicią i Wężynowym Splotem nawet nie rozmawiał. Unikał ich jak ognia. Sam ich widok przypominał mu o tym, że był gorszy. Słabszy. Wolniejszy. Mniej zwinny. Niezdarny. Głupi. Bezużyteczny. Potrzebny tylko wtedy, gdy bury kocur chciał sobie napompować i tak zbyt wielkie ego — albo wtedy, gdy szylkretka potrzebowała porady. Nie był dobrym doradcą, ale najwyraźniej sprawdzał się na tym polu lepiej od reszty rodzeństwa. Poprzeczka w tym przypadku była niestety zawieszona zbyt nisko, aby uznać to za jakiekolwiek wyróżnienie.
Była jeszcze matka.
Doskonale wiedział, kiedy rozmawiali po raz ostatni, podczas powodzi. Nie czuł potrzeby ponownej konwersacji.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gnił. Nie fizycznie — metaforycznie. Gnił od środka, jak owocowy miąższ powoli zamieniający przyjemną słodycz na odrzucającą gorycz. Czy sam już niedługo tak skończy? Jak ohydne, robaczywe plony, których sama obecność psuła resztę zbiorów? Których jedynym właściwym przeznaczeniem było wylądowanie w kompostowej masie, by użyźnić glebę i pozwolić na wzrost ich bardziej wartościowym pobratymcom?
Chyba nie znał odpowiedzi na to pytanie. A może znał, ale odmawiał przyznania tego przed samym sobą? Widzenie siebie jako nieudacznika, zbędnego balastu dla klanu w oczach innych było czymś zupełnie innym niż samodzielne uzmysłowienie sobie tego, czyż nie?
Być może dlatego był tak zgorzkniały. Obrzydliwy. Wstrętny dla innych. Toczyły go czerwie, tłuste, białe larwy nienawiści. A on, niczym zgnilizna, niczym pleśń — przenosił to wszystko na innych. Wyrzucał swoje zepsute wnętrze na zewnątrz. Pokazywał je światu. Nie z dumą, z obrzydzeniem. Ale nie potrafił być inny.
Od powodzi coś w nim pękło. Przestawiło się. Wypadło i nie potrafiło wrócić na prawidłowe miejsce. Coś się zmieniło.
On się zmienił.
Powinien być wdzięczny, że tego dnia przeżył, że nie stracił nikogo bliskiego, że odzyskał Rosiczkę. Powinien pielęgnować każdą chwilę z rodziną. Celebrować każdy kolejny dzień, bo następnego mógł się już nie obudzić. Ale nie potrafił się do tego zmusić.
Żył w drętwej monotonii, od ziarenka maku do ziarenka maku. Tylko one pozwalały mu zagłuszyć pędzące, dudniące myśli. Zdawało mu się, że jego głupia głowa już dawno powinna wybuchnąć od nadmiaru podszeptów, obrazów, zwidów i mar, którymi raczyła go zawsze, gdy błogi, senny stan ustępował, bezlitośnie przypominając mu o szarej codzienności.
Efekty ziaren trwały coraz krócej. Lepsza świadomość opuszczała go znacznie częściej, w najmniej spodziewanych momentach — podczas prac w ogrodzie, rozmów, zbierania ziół. I znacznie częściej łapał się na tym, że jedyne o czym w tych momentach myślał, było jak najszybsze zakończenie tego cierpienia. W ten lub inny sposób.
Nie był na tyle głupi, aby nie rozumieć, co to znaczyło.
Dokładnie w takim nastroju znajdował się teraz. Taszczył te durne patyki, męczył się w upale, a do tego myślał. Zbyt intensywnie, zbyt szybko, zbyt chaotycznie. Chciał to wszystko posklejać. Naprawić. Złożyć w całość, znaleźć ten brakujący fragment, który zagubił się gdzieś w mętnych falach niedawnej katastrofy. Ale nie mógł.
Stanął w miejscu, zaciskając oczy i zagryzając patyki. Czuł, jak łapy się pod nim trzęsą i uginają. Ledwo w ogóle się na nich wlókł. Każdy najmniejszy ruch mięśni bolał, palił, powodował, że miał ochotę skulić się w ciasny kłębek i odciąć od wszystkiego i wszystkich. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu odpocząć od tego cierpienia.
Na drżących łapach wszedł do obozu, oddychając ciężko. Nie wiedział sam, czy to był efekt upałów, czy swojej przypadłości, przed której nazwaniem mentalnie się powstrzymywał. Liczył na to pierwsze. Podszedł do kociarni i odłożył patyki na stos, chcąc chwilę odsapnąć przed kontynuowaniem pracy. Rozejrzał się po obozie. Obserwował grupę wojowników, w pocie czoła wtaczających do obozu skały. Na czele stał Dryfująca Bulwa, gdzieś w tłumie dostrzegł też Świteziankowe Jezioro. Algowa Struga była obok, wydając polecenia i koordynując całe przedsięwzięcie. Prawie było mu ich szkoda. Może naprawdę by im współczuł, gdyby głowy nie rozsadzał mu nieznośny, pulsujący ból. W tym momencie naprawdę chciał, aby jego mózg zwyczajnie stopił się i wypłynął, na wsze czasy odcinając go od wszystkich nieprzyjemnych bodźców.
Westchnął cierpiętniczo, po czym wstał z suchej, piaszczystej gleby, patrząc na leżące na stosie patyki tak, jakby co najmniej same były winowajcami obecnej sytuacji. Niechętnie schylił się ku nim, biorąc jeden z nich do pyszczka i zaczynając swoją żmudną robotę, na którą absolutnie nie miał ochoty w obecnej chwili. Umacniał ścianki żłobka, zabezpieczając go na wypadek powtórki z ostatniego armagedonu. Nagle poczuł jednak czyiś wzrok na swoich plecach.
Odwrócił łebek, a jego żółte ślepia spotkały się ze wzrokiem błękitnych tęczówek Śnieżnej Mordki. Od razu poczuł, jak jego ból głowy się nasilał. Czy ten trajkoczący mysi móżdżek nie miał lepszego miejsca do przebywania w tej chwili? Los dzisiaj zsyłał mu najcięższe bitwy do stoczenia, czyż nie? Odpłacał się pięknym za nadobne...
Kotka przywitała się z nim — nie tak entuzjastycznie jak zapamiętał jej powitania z innymi — po czym, jak gdyby nigdy nic, podeszła do kupy badyli i wybrała sobie jeden.
— Będziemy umacniać ściany, hm? Fajowo! — miauknęła, przechylając łebek na bok, z głupim uśmiechem przylepionym do mordki.
< Śnieżna Mordko? >
Event: Umocnienie ścian żłobka, Wtoczenie kłody na zwierzynę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz