Borówkowa Słodycz uniosła głowę znad upolowanej myszy, a lekkie muśnięcie wiatru poruszyło delikatnie jej śnieżnobiałe futro, rozsypując cienkie, puszyste kosmyki wokół karku i uszu. Złocisty promień słońca przedarł się niespodziewanie przez gęste, wysokie korony sosen i dębów, opadając na nią jak cicha łaska — ciepły, ulotny, niemal święty. Zieleń wokół zdawała się oddychać — miękka trawa uginała się pod łapami, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i żywicy, tak znajomy, tak kojący.
Na krótką chwilę las zamarł. Każdy liść, każda gałązka i źdźbło trawy zdawały się wstrzymać oddech, jakby przyroda chciała uczcić jej sukces — drobny, może nieistotny w skali świata, ale jej własny. Przymknęła oczy, chłonąc ten moment. Czuła bijące od ziemi ciepło, pulsujące spokojem, i cichy dreszcz zadowolenia, który rozlał się po jej ciele jak ciepły strumień.
Gdy je otworzyła, dostrzegła jego.
Tojadowa Kryza.
Poruszał się lekko, niemal bezszelestnie, ale Borówka wyczuła jego obecność szybciej, niż zdążyła go zobaczyć. Zawsze tak było — jego krok rozpoznawała spośród setki innych. Rudobrązowe futro połyskiwało w słońcu jak jesienne liście — w ciepłych, głębokich tonach miedzi i bursztynu. Zielone oczy, czujne i pełne niepokoju, dostrzegły ją w tej samej chwili, gdy on sam wyłonił się spośród pni. I wtedy... coś się zmieniło. Jakaś nuta — ledwie wyczuwalna — zadrgała w jego spojrzeniu. To nie było zwykłe zaskoczenie. Nie tylko.
Borówkowej Słodyczy ścisnęło się coś w piersi. Cień tęsknoty? Pragnienie, którego nie potrafiła nazwać? A może zaledwie echo jej własnych marzeń, zbyt delikatnych, by je wypowiedzieć na głos?
— Szybka jesteś! — zawołał Tojad, a na jego pysku pojawił się uśmiech.
Borówka zaśmiała się cicho — krótko, melodyjnie. Jak poranna rosa spadająca na liść paproci. Jej ogon lekko poruszył się w bok, nieświadomie, odruchowo — trochę, jakby jej ciało znało język, którego ona jeszcze nie potrafiła przetłumaczyć.
— Albo to mysz była wyjątkowo leniwa — odparła radośnie wojowniczka, nie spuszczając wzroku z zielonookiego kocura.
W środku była jednak bardziej poruszona, niż chciała to pokazać. Choć nigdy nie była do końca w stanie określić dlaczego, widok Tojadowej Kryzy zawsze wywoływał w niej ten lekki, niemal dziecinny niepokój, jakby coś nieuchwytnego mogło się wydarzyć... Albo już się działo.
Las wokół nich zamarł w miękkiej ciszy. Była przetykana tylko szelestem liści, ledwie słyszalnym ruchem ptasich skrzydeł w górze i dalekim echem głosów klanu. Ale nie była to cisza niezręczności — raczej coś, co przypominało milczenie starego drzewa, które wszystko wie i wszystkiemu pozwala być. Las zdawał się trzymać dla nich ten moment — opóźniać czas, otulać ich spokojem i złotym światłem popołudnia.
Odciągnęła spojrzenie od rudzielca, skupiając się na myszy, którą właśnie złowiła. Chociaż już w momencie, w którym zatopiła pazury w drobnym stworzonku wiedziała, że jest ono martwe, to z drobnego ciałka wciąż biło ciepło… A może raczej z niego uciekało. Z pewnością była to sycąca, choć niewielka zdobycz.
Mimo, że jej wzrok skupiony był na martwym gryzoniu, bardziej niż cokolwiek innego odczuwała na sobie spojrzenie Tojada. I choć — jeszcze — się nie odwróciła, każdy mięsień w jej ciele był świadomy, że on tam jest. Patrzy. Słucha. Może nawet czeka.
— Hah… Jak miło cię tu spotkać — powiedziała, po czym krótko się przeciągnęła. Jej ogon owinął się wokół łap w spokojnym geście, ale w oczach czaiła się ostrożna ciekawość. — I przepraszam za tę mysz.
Zabrzmiało to zwyczajnie. Za bardzo. Jakby rozmawiali o pogodzie. Ale musiało tak być. Nie mogła pozwolić sobie na otwartość. Nie od razu. Nie z nim.
Rudzielec przez moment trwał w milczeniu. Może szukał odpowiedzi tam, gdzie jej nie było. A może bał się wypowiedzieć ją na głos.
— To naprawdę głupota — odpowiedział w końcu; choć jego głos przepełniony był tą głupią radością, to niesposób było nie odczuć w nim też i drobnego zakłopotania. — Nie masz za co przepraszać. Zawsze mogę złowić następną, mam rację?
Tojadowa Kryza spojrzał gdzieś w bok. Trawa kołysała się lekko, poruszana tym samym wiatrem, który wcześniej musnął Borówkę, która… Właśnie coś sobie przypomniała. Dokładniej drobny pęczek róż ułożony z czułością przy jej legowisku. Zwykle to ona miała zwyczaj składać bliskim podarki, drobne prezenty w postaci kwiatów czy liści. Nie oczekiwała wtedy, by ktokolwiek odwzajemnił ten drobny gest, a jednak. Znała te kwiaty. I jeszcze lepiej znała swoje słowa — rzucone kiedyś mimochodem, że róże są jej ulubione. Nie spodziewała się, że wojownik to zapamięta. Może był to dość banalny ruch, ale w jej oczach — to było coś naprawdę wyjątkowego.
W tamtym momencie była naprawdę szczęśliwa. I nie był to ten rodzaj szczęścia, który raz na jakiś czas pojawia się w zasięgu jej łapy, a potem ucieka, spłoszony przez obowiązki, problemy…
Być może gdzieś tam zawsze czuła potrzebe, by mieć przy sobie kogoś, kto ją zrozumie, lecz ostatnie księżyce nie pozwalały jej na to, by faktycznie wyrazić to, jak bardzo tego potrzebuje. Powódź, choć miała miejsce już księżyce temu, wciąż kłuła ją pod futrem niczym niewidzialne ciernie.
Odbudowa obozowiska zdawała się dłużyć, choć biała wojowniczka wciąż była przekonania, że z każdym wschodem słońca są coraz bliżej pełenej rekonstrukcji. Nie praca bolała ją jednak najbardziej, a strata — straciła przecież własną ciotkę, zanim właściwie miała szanse ją bliżej poznać.
Tak trudno było jej się zmierzyć z tą stratą, że czasem wciąż odczuwała to dziwne, nieprzyjemne uczucie na samo wspomnienie tamtej chwili.
Otrząsnęła się, po czym zerknęła na Tojada.
— Cieszę się, że mogę z tobą rozmawiać — przyznała. — Bo wiesz… Tamten nasz spacer był tak cudny. I zastanawiałam się, czy nie chciałbyś kiedyś tego powtórzyć.
Tym razem jej uśmiech był naprawdę szerszy. Ale w oczach czaiło się coś więcej niż tylko radość ze spotkania. Coś miękkiego, otwartego. Może zaproszenie. Może nieśmiała prośba, by jeszcze chwilę został. By nie znikał z tej ciszy, którą dzielił z nią tylko on.
Wiatr przyniósł zapach leśnego mchu, zbutwiałych liści i ciepłego igliwia. Słońce schodziło coraz niżej, barwiąc polanę na odcienie starego złota i pomarańczy. Światło przenikało przez drzewa w długich, miękkich smugach — jakby sam czas rozpuścił się między ich łapami.
Tojad spoglądał na nią. Wyglądał na nietylko zaskoczonego, ale i szczęśliwego.
— Jasne! Byłoby wspaniale ponownie wybrać się na Kolorową Łąkę.
***
Czas zdawał się płynąć coraz szybciej — jak rwący strumień po wiosennym roztopie — nie zatrzymując się ani na moment, nie dając chwili wytchnienia. Borówkowa Słodycz czuła to z każdą kolejną wędrówką, każdym spojrzeniem rzucanym w stronę Tojada. Przemijające dni stawały się coraz mniej istotne same w sobie — liczyło się tylko to, że znów byli razem. Spotkania z rudym wojownikiem Klan Nocy były jak oddechy po długim nurkowaniu: pełne ulgi, ciepła i czegoś nieuchwytnego, co drapało ją od środka za każdym razem, gdy ich łapy rozchodziły się na różne ścieżki.
Z początku nie potrafiła tego nazwać. Tliło się to w niej powoli, jak żar w popiele, którego nie widzać, póki nie zbliży się łapy i nie poczuje ciepła. Ale teraz wiedziała już dobrze — kochała go. Całym swoim sercem, całą duszą wojowniczki. Czuła, jak serce jej przyspieszało, gdy Tojad pojawiał się u skraju ścieżki; jak ogon drżał jej niekontrolowanie, kiedy przypadkiem się o nią otarł. Znała już ton jego śmiechu, zapach jego futra, nawet to, jak lekko przekrzywia głowę, gdy się nad czymś zastanawia. Każde takie drobne wspomnienie stawało się dla niej cenniejsze niż kropla rosy o poranku — delikatne, nietrwałe, ale absolutnie piękne.
Tego dnia, gdy wstawało słońce, mieli się udać na Kolorową Łakę. Miejsce ich pierwszego spotkania. Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło.
Borówka pamiętała ten dzień jak przez mgłę — była wtedy jeszcze młodą uczennicą, pełną niepewności, ale też pragnienia, by stać się kimś ważnym. Tojad pojawił się właściwie nagle, jak cień przesuwający się między źdźbłami trawy — niegroźny, ale intrygujący. Od tamtego momentu coś w niej się zmieniło. Teraz, z każdym krokiem zbliżającym ją do tej łąki, czuła, jakby jej serce miało zaraz wyskoczyć z piersi.
Ich poprzednie wspólne wyprawy — choć pełne uroku i radości — były jak preludium przed czymś większym. Bieganie w cieniu Brzozowego Zagajnika, gdzie promienie słońca tańczyły po ich grzbietach, miało w sobie coś magicznego. A balansowanie na skrzypiących drągach Starego Mostu, gdy pod spodem szemrała woda, zbliżało ich do siebie bardziej, niż Borówka kiedykolwiek sądziła, że to możliwe.
Ale to właśnie na Kolorowej Łace, pośród wirujących motyli i woni ziół niesionych przez wiatr, chciała mu powiedzieć prawdę. Chciała, by to miejsce znów stało się świadkiem czegoś wyjątkowego.
Szła więc powoli, z ogonem uniesionym wysoko, choć jej łapy były dziwnie ciężkie. W głowie kłębiły się myśli — a co, jeśli on nie czuje tego samego? A jeśli śmiechem zbyje jej wyznanie? A jeśli to wszystko było tylko grą cieni i świateł, która jej samej wydała się prawdziwa?
Ale wtedy przypomniała sobie wszystkie te cudne chwile spędzone razem. Te urocze, drobne momenty, które zdołały wypełnić jej serduszko radością oraz szczęściem.
Tojad kroczył tuż obok niej — rudzielec był rozluźniony, z iskierkami w oczach, gdy wspominał wszystkie swoje wybryki z wczesnej młodości. Borówkowa Słodycz słuchała go uważnie, uśmiechając się raz po raz, czasami dodając coś od siebie. Śmiali się, żartowali, wracali pamięcią do pierwszych wspólnych wypraw — do tych drobnych chwil, które były aż przesycone wyjątkowością.
Mimo że między słowami czasem zapadała cisza, nie była ona ciężka czy niezręczna. Wręcz przeciwnie — niosła w sobie spokój, zrozumienie i wzajemną obecność. A jednak Borówka czuła, że słowa pomagają. Pozwalają rozproszyć napięcie, które rosło w niej od kilku dni. Wiedziała, że dzisiejsze spotkanie nie będzie takie jak każde inne.
Wraz z kolejnymi krokami, las wokół nich zaczął się powoli zmieniać. Skręcone, powykręcane konary stawały się coraz rzadsze, jakby przyroda sama pragnęła odsłonić im coś wyjątkowego. Gęsto splątane krzewy i zwisające z gałęzi paprocie zaczęły ustępować miejsca niższym trawom. Liście przestały już tłumić światło — teraz słońce zalewało wszystko jasnością, która zapowiadała coś niezwykłego.
I, w końcu, dostrzegli ją.
Kolorową Łakę.
Barwy mieszały się ze sobą, tworząc zachwycający pejzaż: intensywny róż rozkwitających zawilców, głęboka żółć pierwiosnków, subtelny błękit dzwonków leśnych i hipnotyzujący fiolet lawendy. Kwiaty kołysały się na delikatnym wietrze, jakby same witały przybyłych. Ich zapach był słodki, ale nieprzytłaczający — delikatny jak muśnięcie wąsów.
Borówkowa Słodycz zatrzymała się na moment tuż przy granicy lasu, czując, jak coś ściska ją w piersi. Patrzyła przed siebie w milczeniu, a potem — mimowolnie, bezwiednie — uśmiech rozkwitł na jej pysku. Ten widok był dokładnie taki, jakim go zapamiętała. A może piękniejszy.
— Gdy mnie tu zabrałeś, byłam tak szczęśliwa. — Zwróciła się do swojego towarzysza. — Nasze dróżki połączyły się, jak dwa strumienie, łączące się w rzekę. Cieszę się, że tu jesteś, że spędasz ze mną czas, choć wcale nie musisz.
Popatrzyła na rudzielca.
— I mam nadzieje, że czujesz to samo, co ja… Bo kocham cię.
<Tojadowa Kryzo?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz