— Mamoooo.... — Jęknął zmęczonym głosem, szukając atencji. Brak odpowiedzi. — Mamooooooo!
— Tak?
— Chce mieć przyjaciela. — Poczuł, jak kotka siada obok, sam natomiast nie ruszył się ze swojego dotychczasowego miejsca/zajęcia, które w głównej mierze polegało na leżeniu plackiem i nudzeniu się w najlepsze.
— Uważasz, że nie masz przyjaciół? Myślałam, że dobrze dogadujesz się z naszymi współlokatorami.
— Ale nie ich — Pokręcił przecząco głową. Oni się nie liczyli, to nie ich miał na myśli.
— W takim razie nie rozumiem. Może mi wytłumaczysz?
— Takiego fajnego przyjaciela, jak o, Puchacza! Albo Płomykówkę, ale nie tą naszą, tylko taką ptasią. Albo taką rybę... tylko żeby miała skrzydła i umiała chodzić.
— Myślę, że ryby nie potrafią ani latać, ani chodzić — Zaśmiała się kotka — A nie chcesz takiej normalnej ryby?
— Nie, normalna ryba jest słaba, z resztą żyją w wodzie prawda? A nie mogę wyjść żeby nabrać trochę wody jak spadnie i nalać jej do dołka w żłobku, bo się będą czepiać. — Fuknął obrażony.
— Kto taki się będzie czepiać? — Spróbowała dopytać poważnym tonem.
— Pan Alba — Mruknął cicho jakby w obawie, że starszy kocur go usłyszy. Nie miał pojęcia, czy akurat nie przebywał teraz wraz z nimi w żłobku, czy może jednak jest na zewnątrz, dlatego wolał nie ryzykować. Jeszcze by te słowa go zraniły, albo by się obraził i był na niego zły, a Księżyc jakoś nie mógł znieść wizji bycia znielubianym przez resztę, nawet, jeśli sam nie żywił do nich pozytywnych uczuć.
— Myślę, że jeśli zrobiłbyś mały stawik dla swojego rybiego przyjaciela poza żłobkiem, w jakimś cichym miejscu, to nikt by się nie czepiał. Tylko wymagałoby to naprawdę dużo pracy, jesteś pewien, że nie lepiej sobie znaleźć jakiegoś mniej inwazyjnego i mokrego kolegę?
— No, chciałem puchacza. Mogę mieć puchacza, prooooszę? Będę się nim ładnie zajmował! Nauczyłbym się ich języka i bym sobie z nim rozmawiał i może by mi opowiedział jak to jest latać...
— Słońce, nawet gdybym chciała, nie jestem pewna czy dałabym radę przekonać takiego wielkiego drapieżnego ptaka, żeby udał się wprost do obozu pełnego kotów, żeby się z tobą zaprzyjaźnić.
— Nie musi być wcale duży... — Wymamrotał, ugniatając puch na swoim ogonie — Może być taki mały... taka mała sówka.
— Wtedy mogłaby się bać, że zostanie zjedzona — Zauważyła łagodnie Szanta, próbując wytłumaczyć synowi, że posiadanie super duper cool towarzysza z innego wymiaru wcale nie jest takie łatwe jak mogłoby mu się wydawać. Szczególnie w tym wieku, kiedy wszystko w jego głowie wydawało się być możliwe do zrealizowania. Kopanie dołu i trzymanie w nim ryby, nawet jeśli dołek jest płytki i wąski i pewnie wyparuje w ciągu dwóch dni? Konsekwencje? Co to takiego? Wszystko będzie dobrze!
— Ale to bym jej bronił! Nie można jeść cudzych przyjaciół, ja czyichś nie jem!
— Jestem pewna, że byłbyś wspaniałym obrońcą — Wsadziła na moment nos w czuprynę kociaka — Zróbmy tak, jeśli znajdę kiedyś jakąś sówkę to jej o tobie opowiem i zobaczymy co będzie dalej, zgoda? — Zgoda! — Nie było to do końca to, czego się spodziewał, ale lepsze to niż nic! Była jakaś nadzieja, nawet, jeśli mama tylko tak mówiła po to, żeby zaspokoić jego chęć posiadania sowiego przyjaciela. Myślał jeszcze nad posiadaniem przyjaciela wilka, ale to nie było tak fajne jak posiadanie kogoś, kto umie latać. Wtedy taki wielki puchacz mógłby wziąć go w szpony i pokazać jakie to uczucie kiedy jest się w powietrzu! Jak dobrze, że nie miał pojęcia o tym, jak makabrycznie ta wizja wygląda w oczach dorosłego kota. I tak, zdecydowanie wolał jednak dużą sowę niż małą, mała by go nie potrafiła unieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz