Ot, zwyczajny dzień w Porze Spadających Liści. Nie działo się nic szczególnego ani niezwykłego. O dziwo jednak, mijał mu całkiem przyjemnie. Płomienie słońca i całą powłokę nieba przysłaniały gęste, szare chmury, jakby na jego życzenie. Nie musiał się już martwić o kolejne uciążliwe poparzenia czy dziwne drganie źrenic. Rany wciąż nieco go swędziały, lecz nie przeszkadzały mu aż w takim stopniu jak zazwyczaj.
Niedawno również zmieniono mu mentora. Teraz uczyła go Winogrono, jedna z dawnych wojowniczek, obecnie pełniąca role stróża. Z początku nie bardzo za nią przepadał, lecz teraz cieszył się ze zmiany. Treningi mijały mu o wiele przyjemniej pod okiem burej, niż wiecznie zdenerwowanego Agresta.
— Zanieś to proszę do starszyzny — miauknęła niemal niesłyszalnie Witka. — Plusk będzie wiedziała co z tym zrobić. Wróć tutaj zaraz, a dam ci kolejne zioła, tym razem dla Sadzawki — zakończyła, podając mu łapą kępkę mchu.
Kłębek ciemnozielonego mchu poturlał się pod jego łapy. W niewielkim wgnieceniu pośrodku znajdowała się gęsta, żółta maź. Kocur schylił się, by móc złapać przedmiot w zęby. Odór cieczy natychmiast wdarł się do jego nozdrzy. Albinos odskoczył gwałtownie i zakrył pysk łapą w okropnym obrzydzeniu.
— Fuj! — zapiszczał, krzywiąc się. — Co to jest? Ktoś tam nasikał?
Czegoś tak obrzydliwie cuchnącego nie poczuł jeszcze nigdy. Nie mógł pojąć, jak Witka wzięła to paskudztwo do łap bez żadnego obrzydzenia! On ledwo co mógł wytrzymać wąchając to z odległości! Czuł jak śniadanie wraca mu z brzucha z powrotem do pyska.
— To mysia żółć — poinformowała krótko szylkretka. — Im szybciej ją zaniesiesz, tym szybciej nie będziesz musiał już tego wdychać.
Nie miał pewności co do słów kotki. A jeśli ten smród już nigdy nie opuści jego nozdrzy? Zadomowi się tam, przyczepi jak kleszcz i pozostanie w nim już na zawsze? Ciarki przeszły mu po grzbiecie. Chcąc jak najszybciej mieć już to za sobą, wstrzymując oddech, ponownie się schylił. Skradając się jak do ofiary, zbliżył się do cuchnącęgo kłębku mchu i nie dotykając go językiem, złapał w zęby. Uważając, by żółć nie rozlała mu się na język, powoli uniósł łeb i odwrócił się w kierunku wyjścia. Idąc, unosił łapy bardzo wysoko, by się nie potknąć. Tak ostrożny nie był chyba jeszcze nigdy! Nie zamierzał skończyć z tą obrzydliwą mazią bezpośrednio na języku, więc musiał podjąć się takiego kroku. Prawdopodobnie wyglądał wtedy niezwykle zabawnie, lecz teraz nie zwracał na to uwagi. Minął się z mentorką siedzącą na progu medycznego legowiska i czym prędzej wyszedł na powietrze. Kilkoma susami przeciął obóz i wskoczył do legowiska starszyzny.
— Przyniosłem mysią zółć — niewyraźne miauknięcie wydało się z jego pyska.
Niebieskooki postawił niesiony przedmiot tuż przy rudych łapach starej, emerytowanej medyczki. Kotka uniosła łeb położony wcześniej na łapach i zerknęła na przyniesiony przez kocura obiekt. Przetarła łapą zmęczone ślipia i ruszyła kącikami pyska, zapewne próbując się uśmiechnąć.
— Witka powiedziała, że wiesz co z tym zrobić — odparł z ulgą, nabierając do płuc świeżego powietrza. — Mogę już iść? — wydyszał, odgarniając z oczu grzywkę.
Płaskopyska skinęła głową beznamiętnie i krótko mu podziękowała. Albinos wyszedł z legowiska starszyzny, by powrócić do pełnienia swoich obowiązków i treningu z Winogronem i Witką.
***
Nie posiadał się z radości! Lider właśnie okrzyknął go pełnoprawnym stróżem! Po tylu księżycach ciężkiego, mozolnego i nudnego szkolenia w końcu mu się udało! Nikt już teraz nie będzie na niego krzywo patrzeć. Był pewien, że wybaczą mu przydługi trening. Każdy mówił teraz tylko o nim. Pasożyt to, Pasożyt tamto... Bardzo mu to odpowiadało. Ba, cieszył się jak nigdy. Uwielbiał być w centrum uwagi. Czuł się jak w siódmym niebie! Cała społeczność Owocowego Lasu zgromadziła się dzisiaj by móc powitać go jako stróża. Przyszli specjalnie dla niego! I tylko dla niego! Ojciec nie będzie miał mu już niczego do zarzucenia. Był dorosły? Był. Był w stanie sam o siebie zadbać? Był. Miał odpowiednią range, by móc sam o sobie decydować? Miał. Zachichotał do siebie radośnie i ruszył w podskokach w głąb obozu. Koty z klanowego zebrania już rozchodziły się i wracały do swoich poprzednich aktywności.
— Jestem stróżem, jestem stróżem! — śpiewał, skacząc w kółko po obozowisku jak kocię. — Jestem stróżem!
Jedyne, co mu się nie podobało, to to, iż nikt jeszcze bezpośrednio nie przyszedł mu pogratulować. Sądził, że od razu podbiegną do niego wszystkie koty — kocięta, uczniowie, zwiadowcy, wojownicy, medycy, zastępcy, lider, starszyzna... Nie zastanawiał się nad tym jednak długo. Wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, dalej zabawnie podskakując i podśpiewując z wysoko uniesioną głową. Kręcąc się po obozie w ten sposób jeszcze chwilę, dostrzegł Truchło, nieśmiało idącą w jego stronę. Nie czekając ani chwili, ruszył w jej kierunku. Stawiając radosne susy, biegł na oślep, radośnie się szczerząc. Kiedy znalazł się już wystarczająco blisko, skoczył na jej bark. Rodzeństwo poturlało się kawałek dalej we wzajemnym uścisku. Z pyska kotki wydało się zduszone miauknięcie.
— Widziałaś to?! Jestem stróżem, tak jak ty! Sam lider tak ogłosił! Słyszałaś jego przemowę? Wszyscy mnie widzieli! — piał ekscytując się coraz bardziej. — Naprawdę! Podobało Ci się moje mianowanie? — dopytywał bez końca.
< Truchło? >
[przyznano 5%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz