Wiosna rozgościła się na dobre na terenach Klanu Klifu. Ciepły wiatr delikatnie muskał zmarzniętą jeszcze ziemię, a promienie słońca coraz śmielej rozświetlały gęstwiny. Śnieg topniał, ustępując miejsca świeżej zieleni. Pąki rozkwitały na gałęziach, jakby z radością witały powrót życia. Zioła i kwiaty nieśmiało przebijały się przez miękką, wilgotną glebę. Zwierzyna opuszczała norki, kuszona zapachem budzącego się lasu. Byłby to piękny czas – pełen nadziei, odrodzenia i obfitości – gdyby nie decyzja Liściastej Gwiazdy. Zamiast szukać morderców poprzednich klanowych kotów, postanowiła zaprzyjaźnić się z samotniczkami i… pozwoliła im polować na terenach własnego klanu. Pietruszkowa Błyskawica, zazwyczaj życzliwa i opanowana, tym razem nie była pozytywnie nastawiona do decyzji przywódczyni. Podobnie jak większość klanowiczów, którzy martwili się nie tylko samą decyzją liderki, ale i tajemniczą klątwą, wiszącą nad klanem. A może i jednym, i drugim naraz. Wojowniczka starała się jednak nie popaść w paranoję. Postanowiła działać na własną łapę. Może warto było przepytać któregoś z kotów? Może ktoś widział lub słyszał coś podejrzanego? Skoro Liściasta Gwiazda zamierzała ignorować morderstwa, ktoś musiał wziąć odpowiedzialność – a Pietruszka podejrzewała, że nie będzie jedyna. Teraz jednak siedziała samotnie przed wodospadem. Słuchała szumu wody spadającej z wysokości – dźwięku kojącego, lecz niezdolnego uciszyć zmartwionych myśli. Ptaki śpiewały cicho, jakby nie chciały zakłócić spokoju tej chwili. Nagle ktoś się zbliżył. Odgłos łap na wilgotnej ziemi i ciche szelesty zdradziły obecność innego kota. Chwilę później na ziemię opadła świeżo upolowana wiewiórka.
— Witaj, Pietruszkowa Błyskawico — odezwał się przyjazny, znajomy głos.
Zielone Wzgórze przysiadła obok z ciepłym uśmiechem. Była matką Wiecznego Zaćmienia – matką, która nigdy nie pozna prawdy. Serce Pietruszki ścisnęło się boleśnie. Lubiła tę kotkę. Trudno było jej nie lubić – spokojna, serdeczna, troskliwa. A jednak... unikała jej rozmów. Bała się, że Zielone Wzgórze zada jedno z tych pytań, na które nie da się odpowiedzieć bez kłamstwa. Gdyby tylko znała prawdę – że główna medyczka klanu łamie kodeks świętych przodków… To mogłoby sprowadzić większe nieszczęście niż wszystkie samotniczki razem wzięte.
— Witaj, Zielone Wzgórze. Och, dziękuję za wiewiórkę — wymruczała cicho i schyliła się po pierwszy kęs. Po chwili przesunęła zdobycz w stronę starszej, by i ona mogła się posilić.
— Jak się trzymasz? — zapytała kotka z troską, gryząc kawałek rudego stworzenia. — Wiele kotów jest zmartwionych. Zestresowanych. A ty... też straciłaś tę iskierkę w oczach.
— Dobrze. To znaczy… nie podoba mi się wszystko, co się dzieje, ale nie zamierzam narzekać. Jestem wojowniczką — odparła, spuszczając wzrok na swoje łapy. Poduszki miała spękane i obolałe. Musiała niedługo odwiedzić lecznicę.
Zielone Wzgórze zerknęła na jej łapy, marszcząc brwi.
— Och, ktoś tu będzie musiał iść do medyka! Jak dobrze, że ty i Zaćmienie jesteście takimi dobrymi przyjaciółkami. Mam nadzieję, że wszystko między wami dobrze się układa? — zapytała z lekką ciekawością w głosie.
Pietruszka niemal drgnęła. No tak. Układało im się – nawet bardzo dobrze.
— Tak! Spędzamy razem tyle czasu, ile tylko możemy. Szczególnie teraz — miauknęła, unikając wgłębiania się w temat.
— To dobrze, że macie siebie. Ach, ciekawe, kiedy doczekam się wnuków… Dwie córki medyczki – jestem z nich taka dumna. I dwóch synów… A ty, Pietruszko?
Wojowniczka zamrugała, wyraźnie zaskoczona pytaniem.
— Na wnuki to chyba jeszcze za wcześnie — zaśmiała się nerwowo, przejeżdżając ogonem po skale.
— Nie o to mi chodzi! Masz trójkę wspaniałych córek, ale chyba niełatwo samodzielnie je wychowywać. Może... masz jakiegoś kocura albo kotkę na oku? — zapytała Zielone Wzgórze z niemal matczyną troską w głosie.
Oczy Pietruszki zrobiły się wielkie. Przecież nie wychowuje ich sama – wychowuje je z Zaćmieniem. Ach, gdyby tylko mogła to powiedzieć. Gdyby tylko nie musiała kłamać.
— Ha... na razie... — kotka zacisnęła zęby. Trudno było jej udawać, że nikogo nie ma. Takie wyrzeczenie się ukochanej bolało bardziej niż rana od borsuczych kłów. — Na razie o tym nie myślałam — dodała wymijająco.
Zielone Wzgórze skinęła głową z uśmiechem. Chwila ciszy zapanowała między nimi, przerywana tylko szumem wodospadu. Pietruszka postanowiła wykorzystać okazję.
— A czy od śmierci Obuwika zauważyłaś, że ktoś zaczął się zachowywać wyjątkowo dziwnie? — zapytała niby mimochodem, biorąc kolejnego kęsa wiewiórki.
Zielone Wzgórze wydawała się zaskoczona pytaniem. Przekrzywiła głowę, przez chwilę się zastanawiając.
–– Cóż... myślę, że większość kotów jest dość poddenerwowana. Przykro jest patrzyć na śmierć koleżanki z legowiska. Każdy przeżywa takie rzeczy inaczej i niczyje zachowanie nie zwróciło mojej uwagi –– odpowiedziała, rozglądając się po obozie jakby w poszukiwaniu tajemniczego "kogoś", którego Pietruszka mogła mieć na myśli. –– Chociaż... Melodyjny Trel wydawała się ostatnio bardziej opryskliwa, ale może to nic takiego. Mam wrażenie, że mnie nie lubi –– zaśmiała się cicho.
Pietruszkowa Błyskawica poruszyła uszami, jakby próbując odgonić natrętną myśl. Melodyjny Trel...? Niemożliwe. Jej serce zabiło szybciej, ale zaraz potem ucichło w niepewności. Kotka przejechała końcówką ogona po miękkiej, wilgotnej ziemi, wpatrując się tępo w mech porastający skały. Jej spojrzenie było zamyślone, nieobecne.
–– Rozumiem, masz rację... –– mruknęła cicho, niemal szeptem. –– Każdy ostatnio zachowuje się dziwnie.
Po chwili westchnęła głośno i ciężko, jakby cała jej dusza próbowała wydostać się z piersi tym jednym, smutnym dźwiękiem.
–– Masz rację... –– powtórzyła druga kotka, równie cicho. –– No cóż, dla każdego to trudny czas.
Cisza między nimi była chwilowa, ale gęsta, jakby nasączona niewypowiedzianymi słowami i niewygodnymi prawdami. W końcu Pietruszka uniosła głowę, a w jej oczach zabłysła determinacja.
–– Dlatego warto zająć czymś głowę! –– oznajmiła z nagłym ożywieniem, jakby próbując uciec przed własnymi myślami. –– Idę zapolować, może odwiedzę te samotniczki. Dziękuję za rozmowę.
Uśmiechnęła się krótko, pożegnała się kiwnięciem głowy i ruszyła przed siebie, zostawiając Zielone Wzgórze za sobą. Jej łapy cicho stąpały po wilgotnej ściółce, a ogon delikatnie przecinał powietrze. Szum wodospadu powoli cichł za jej plecami. Ale myśli nie cichły. Więc Melodyjny Trel była opryskliwa dla innych? – ta informacja brzęczała jej w głowie jak uciążliwa osa. To naprawdę miała być ona? Ona... i morderstwo? Nie. To się nie kleiło. To się po prostu nie mogło zgadzać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz