Słońce stało wysoko nad obozowiskiem, rozlewając na ziemi złote światło, które wnikało nawet między najgęstsze trzciny i miękkie liście. Powietrze było gęste, ciepłe, pachniało mokrą korą, słońcem nagrzanym błotem i wspomnieniem niedawnego deszczu. Każdy cień był krótki, każde źdźbło trawy stało wyprostowane, jakby i ono nie miało dokąd uciec przed żarem dnia. Borówkowa Słodycz poruszała się ostrożnie, z łapami nisko przy ziemi, jakby nasłuchiwała nie dźwięków, ale napięć w powietrzu. Wiedziała już, że woda przyniosła do środka obozu to, czego nie powinno tu być — kawałki szkła, ostre kamienie, oderwane muszle, których krawędzie przecinały skórę szybciej niż pazur.
Jej wzrok przesuwał się po ziemi, zatrzymując na błyskach wśród trawy. Podeszła bliżej. Na wilgotnej glebie połyskiwał zielonkawy odłamek — zaostrzony z jednej strony, kanciasty z drugiej, nieruchomy, jakby niegroźny. Ale Borówka znała ten rodzaj ciszy. To była cisza, która kończyła się krwią. Pochyliła się, ujęła szkło zębami i ostrożnie zaniosła je poza granicę obozu, gdzie ziemia była twardsza i rzadziej uczęszczana. Tam wykopała jamkę i zakopała je dokładnie, pazurami równając powierzchnię, aż nic nie zdradzało jego obecności. Potem wróciła — i znów: szkło, muszla, kamień. Każdy nieproszony dar rzeki wynosiła poza granice, zakopywała, chowała, neutralizowała. W tych drobnych gestach była determinacja nie tylko do utrzymania porządku, ale do obrony — przed tym, czego inni nie widzieli albo nie chcieli widzieć.
Czasem znajdowała coś wciśniętego między korzenie — jak ciemny, płaski kamień, którego krawędź przypominała złamany ząb. Jednym ruchem wyciągała go z ziemi, po czym niosła z dala, łapy ciężkie, lecz pewne. Wiedziała, że musi skończyć, zanim któryś z młodszych kotów wbije w to łapę. I chociaż nikt nie prosił jej o to zadanie, choć nikt nie podziękował — w tej pracy była wartość. To właśnie lubiła najbardziej: ciche działanie, które zmieniało wszystko, choć pozornie nie zostawiało śladu.
Kiedy skończyła z ostatnim kamieniem, nie minęła jeszcze połowa dnia, a powietrze stało się gęstsze, niemal lepkie. Trzciny poruszały się leniwie, ale Borówkowa Słodycz zauważyła, jak bardzo niektóre z nich osłabły. Wschodnia część ściany otaczającej obozowisko była przechylona, poszarpana, a w kilku miejscach powstały szczeliny, przez które widać było niebo i kępy wysokich sitowiów poza granicą obozu. Przez jedną z tych szpar wszedł kiedyś wiatr tak silny, że zwalił pół jednego z posłań. Borówka nie zamierzała pozwolić, by historia się powtórzyła.
Wyszła poza granice i udała się na skraj lasu, gdzie ziemia była suchsza, a podłoże dawało dostęp do grubszych gałęzi. Znała to miejsce dobrze. Gałęzie, które tam leżały, były jak kości starych drzew — twarde, lecz lekkie, porowate, nie nasiąknięte jeszcze do końca. Wyszukała kilka najodpowiedniejszych, długich i niezbyt krzywych. Potem zebrała glinę — z jednej z odkrywek przy urwistym brzegu, gdzie ziemia była ciężka, ciemna, prawie lepka. Niosła wszystko w kilku turach, wracając za każdym razem tą samą ścieżką, aż jej łapy zostawiły na trawie ciemną linię, która szybko wyschła w słońcu.
Kiedy miała już wszystko, przystąpiła do pracy. Wciskała grube patyki między trzcinowe łodygi, osadzając je głęboko w ziemi i wzmacniając strukturę od środka. Glinę wcierała w szczeliny, dokładnie, warstwa po warstwie, aż całość zaczęła wyglądać nie jak roślina, a jak mur — żywy, ale solidny. Między niektóre miejsca wplatała wiązki dłuższych traw, które znajdowała przy rzece, zabezpieczając nimi górne partie, gdzie wiatr był najsilniejszy. Czuła, jak klei się do niej błoto, jak glina oblepia łapy i wsuwa się między pazury, ale nie zwalniała. Każdy ruch łapy był krokiem ku bezpieczeństwu.
Gdy skończyła, przesunęła się o krok i spojrzała na trzcinową ścianę — już nie przechyloną, już nie drgającą. Trzciny milczały, jakby oddychały z ulgą. Borówkowa Słodycz usiadła przy krawędzi i przesunęła łapą po ziemi. Skórę miała rozgrzaną, futro przyklejone, łapy zmęczone — ale w środku była spokojna. Słońce nadal świeciło wysoko, a powietrze niosło wilgoć i ciepło, ale już bez ciężaru lęku. Obóz był bezpieczniejszy. I to wystarczało.
Wykonane zadania:
- Usunięcie niebezpiecznych przedmiotów naniesionych przez fale (np. szkła, ostrych kamieni)
- Wzmocnienie trzcinowych ścian (poprzez użycie grubszych gałęzi, błota, gliny itp.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz