Wędrowali już tyle dni i wciąż nie odnaleźli miejsca, w którym mieli się zatrzymać. Matka mało co mu mówiła, praktycznie nic, a nic. Kazała mu tylko przebierać szybciej łapami, grożąc, że go zostawi w tyle. Ciągle pochlipywał pod noskiem, ponieważ nie podobało mu się to życie. Nie mieli niczego. Niczego! Byli zdani na atak drapieżników, tacy samotni. Czarne myśli go nie opuszczały. Dygotał z ogarniającego go co rusz osłabienia.
Nagle walnął o kończynę kocicy, unosząc na nią zaniepokojony wzrok. Czemu się zatrzymali? Było jeszcze za wcześnie na postój. Rozejrzał się po terenie i dostrzegł co takiego im przerwało. Grupa kotów. Obcy! Syczeli w ich stronę groźnie. No to już po nich. Schował się pomiędzy łapy kocicy, płacząc jeszcze bardziej rzewnie, piszcząc niczym złapana w potrzask mysz. To zachowanie wzbudziło ciekawość przeciwników, którzy ostrożnie się do nich zbliżyli.
— To tereny Klanu Burzy! Odejdźcie! — powiadomił ich obcy kocur, mierząc ich nieufnym spojrzeniem.
Żmija wpatrywała się w nich chwilę i zrobiła coś czego się nie spodziewał. Liczył, że zawrócą i obejdą te tereny, nie narażając się na gniew tego całego klanu, ale czarna szylkretka zaczęła dopytywać. Z każdym padającym słowem z jej pyska, jego oczy robiły się coraz większe i większe.
— A-ale mamo... Oni nas zjedzą — piszczał, kiedy ta poprosiła o spotkanie z osobą, która im przewodziła.
— Zamknij się i chodź za mną — syknęła mu do ucha, wyciągając go spomiędzy swoich łap. — Ratuje nam życie mysi móżdżku. Doceń to.
Chyba właśnie skazywała ich na wyrok! Widząc, że matka skierowała się do obcych, nie potrafił się ruszyć. Łapy odmówiły mu posłuszeństwa, a dygotanie się nasiliło. Coś czuł, że nie wrócą stamtąd żywi.
— Rusz się! — krzyknął wojownik, powodując że od razu dogonił czarną, nie opuszczając jej boku niczym przestraszona owca.
***
Chował się za mamą, kiedy ta rozmawiała z tą dziwną kocicą. Nie rozumiał dlaczego zgodziła się tu z nimi przyjść. Stanowiły niebezpieczeństwo. Mogli mu coś zrobić… A jeśli… A jeśli matka chciała się go pozbyć? Był w końcu dla niej tylko pasożytem, który nic nie potrafił. Może właśnie go sprzedaje do jakiegoś leśnego gangu. Zaczął cicho chlipać, dygocząc wtulony w jej łapę, nie słuchając ich słów. Zacisnął swoje oczy mocno, modląc się, aby mama go nie zostawiała z tymi strasznymi kotami.
Słysząc swoje imię, uniósł zapłakany pyszczek w kierunku czarnej szylkretki, która wpatrywała się w niego z dziwnym wyrazem pyska. Skulił się bardziej, nie zamierzając puszczać łapy rodzicielki.
— Słyszałeś co powiedziała? Zaczniesz szkolić się na ucznia i dostaniesz nowe imię — powiedziała mama na co zrobił wielkie oczy.
Co?! Jak to… Czyli jednak go chciała im zostawić! Wybuchnął większym szlochem, kręcąc łbem.
— J-ja nie chcę… J-ja nie chce nowego imienia. Ja chcę b-byś Smark. T-to moje imię. Nie chcę zostawiać mamy. P-proszę — Tu wbił wzrok w liderkę tej dziwnej kociej społeczności. — N-nie rozdzielajcie nas.
Przywódczyni Klanu Burzy wymieniła zmieszane, znaczące spojrzenie z jego matką licząc na to, że jakoś dzieciakowi wytłumaczy całą sprawę. Żmija westchnęła, po czym powiedziała, o dziwo miło, tak jakby obawiając się reakcji Różanej Przełęczy na jej wrzaski, jak sprawa się miała. Mieli tu zostać oboje. Od razu zalała go ulga. Mógł jednak słuchać o czym rozmawiali, a nie biadolić, popiskując pod nosem.
— I-i tak nie chcę imienia. B-bo ja chcę t-te co nadała mi mama… I-inne… Inne to nie będę ja. A j-ja kocham mamę — miauknął na dowód swych słów, bardziej przylepiając się do sierści kocicy.
Na pysku Róży nie malowały się przez moment żadne emocje, kiedy ta pusto patrzyła na kociaka.
— Jeśli tak wolisz — mruknęła w końcu obojętnie.
Zamrugał zaskoczony słysząc, że zaakceptowała jego odmowe. Sądził, że dostanie lanie, a tu proszę. Nawet draśnięcia.
— D-dziękuję — pisnął tak cicho, że zabrzmiało to jak dźwięk myszy, a nie kota. — A ten t-trening. T-to po co? — palnął, widząc że jego matka na to załamuje ramiona.
— Trening przygotuje cię do bycia wojownikiem, który służy dla dobra klanu — wyjaśnia liderka.
Zadygotał słysząc te słowa. On? Wojownikiem? On przecież potykał się co krok! Nie było w nim nic z wojownika. Prędzej sam się skrzywdzi niż pogoni jakiegoś obcego. Położył po sobie uszy, ponieważ wiedział, że matka się na niego wkurzy, gdy zrobi scenę. Pokiwał więc główką, czując rosnący strach, gdy przyszło mu zrozumieć, że zaraz czeka go inicjacja.
***
No i stało się. Stał otoczony przez obcych. To było straszne! Wszyscy się na niego patrzyli. Pierwszy raz widział te koty na oczy, więc nic dziwnego, że się posmarkał. Inicjacja sama w sobie brzmiała złowrogo. Już w głowie układał sobie wizję strasznego testu, którego nie zda i zostanie wygnany. Mama była znacznie odważniejsza niż on.
— Smarku, ukończyłeś sześć księżyców i nadszedł czas, abyś został uczniem. Od tego dnia, aż do otrzymania imienia wojownika będziesz się nazywać Zasmarkana Łapa. Twoim mentorem będzie Ostowy Pęd. Mam nadzieję, że Ostowy Pęd przekaże ci całą swoją wiedzę. — potem liderka zwróciła się do wojownika, który wydawał się dumny z tego, że miał dostać go pod opiekę. Nie wiedział z czego tu się cieszyć. Ciągle pociągał nosem, słysząc słowa liderki, która zakończyła mianowanie. Ostowy Pęd po wszystkim zetknął się z nim nosem. To było nieprzyjemne uczucie. Powinno być zarezerwowane dla najbliższych, a nie obcego kocura. Na dodatek tak trochę za starego. Miał nadzieję, że tutejsze życie nie będzie powodowało w nim aż tylu łez. Na razie i tak miał zamieszkać z mamą w legowisku uczniów, więc wcale ich nie rozdzielali. Liczył na to, że kocica wiedziała co robi. Wolał samotne życie z nią, niż to nowe, które stawiało przed nim nowe wyzwania.
***
Wracał z treningu, potykając się raz po raz. Bycie sam na sam z mentorem, jeszcze chodząc po obcych terenach było tak strasznie stresujące, że płakał prawie cały czas. Ostowy Pęd był miły i cierpliwy, ale nie wychodziło mu zbytnio uspokajanie. Gdy się zbliżał, cofał się, aby utrzymać dystans. Gdy szli, bał się, że już nie wrócą do obozu i mamy. Cały czas dygotał, podrygiwał i krzyczał, gdy dojrzał kątem oka podejrzany ruch. Raz wystraszyła go mysz, innym razem szelest trawy. Wrócił do obozu cały w nerwach, wbiegając do pierwszej lepszej nory, chcąc zaznać chociaż odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Tam też wpadł na coś miękkiego i od razu się przytulił, czując jak powoli oddech mu się uspokaja. Wciąż nie potrafił przywyknąć do obcych zapachów, które zalegały w każdym zakątku obozu. Dlatego też, kiedy wyczuł ruch pod łapami i parę klepnięć po głowie, zrozumiał swój błąd. To miękkie coś to był… ktoś. Zadarł łeb i spotkał się oko w oko z pyskiem liderki. Pisnął przestraszony, odskakując i zalewając się od razu łzami.
— Przepraszam. N-nie chciałem.
<Róża?>
[1085 słów]
[Przyznano 22%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz