Wstawanie rano weszło już mu w krew. Kiedyś lubił sobie pospać, teraz nie było mu to nawet dane. Trening zaczynał się skoro świt i pierwszym etapem było wspięcie się na górę złomu, która piętrzyła się nad nimi, niczym przerażająca zapowiedź śmierci. Nie każdy bowiem wracał stamtąd żywy. Całość była niestabilna. Zły krok i spadało się na sam dół, po drodze kalecząc swoje ciało o ostre krawędzie różnego rodzaju żelastwa.
Dzisiaj jednak stał się cud, ponieważ gdy tak czekał ze swoimi kamratami w gotowości na mistrza, ten się nie zjawił. Umarł? Jego serce zabiło szybciej. Poczuł przez moment nikłą nadzieję, że oto kres tych katuszy nadchodzi. Widział po pyskach innych kociaków, że też pragnęli, aby to marzenie stało się prawdą. Mało który bowiem kot lubił Ostrokrzewa. Przerażał ich swoją postawą i tym brakiem uczuć, gdy ktoś nie dawał rady nadążyć za śmiertelnym tempem przez niego narzucanym.
Dalej nie wiedział jak do tego doszło, że przeżył księżyc. Jego rodzeństwo nie miało tyle szczęścia co on. Nie był jednak w stanie opłakiwać braci, gdy oczami wyobraźni widział, że niedługo najpewniej do nich dołączy. Trzymał się jednak życia zdecydowanie mocno, co nie uszło uwadze mistrza. Zawsze na niego kierował swój wzrok, dawał pod jego łapy kolejnych uczestników tej zabawy, aby wyjaśnił im jak to wszystko działało. I obserwował... Ten jego wzrok towarzyszył mu prawie zawsze, na każdym kroku. Nawet wtedy, kiedy wiedział, że to niemożliwe, aby za nim był, kiedy wymykał się aż pod samo ogrodzenie, szukając wyjścia z Poligonu. Dokładnie sprawdzał teren, upewniał się, że był sam. Nauczył się tak lawirować pomiędzy złomem, nie dając się wychwycić co czujniejszemu oku. A mimo to... nie czuł się bezpiecznie.
— Może Rybitwa go zawołał, aby wymasował mu kark — rzucił sugestie Groszek, jednolity czarny kociak, nieco starszy od niego. — W końcu starcy potrzebują takiego czegoś, aby móc funkcjonować. Tak mówiła moja mama — podzielił się z nimi swoją wiedzą z dawnych czasów, kiedy jeszcze był wolnym kotem.
Przysłuchiwał się temu w ciszy, nie zamierzając brać udziału w tej rozmowie. Kiedy ci z każdym uderzeniem serca zaczynali się rozluźniać, on siedział tak samo sztywno jak wcześniej, wpatrując się w horyzont. Radosne głosy kociąt nie pomagały mu się skupić. Gdy nie było nad nimi mistrza, od razu nastrój się poprawiał. Każdy dokazywał i próbował nacieszyć się tą chwilą swobody, którą los im dał.
— Idzie — miauknął, a wszyscy naraz umilkli. Zajęli swoje pozycje w równym rządku i wbili wzrok w kawałek gruzu, z którego wynurzał się rzeczywiście Ostrokrzew. Prowadził do nich kogoś nowego. Nieco większego i być może silniejszego. Analizował go czujnym okiem. Im było ich bowiem więcej, tym tworzyła się hierarchia. Nie mieli w końcu dostępu do jedzenia. Musieli o nie walczyć, wykazując się sprytem lub siłą mięśni. Ten czarno-biały stanowił zagrożenie. Mógł odebrać im już i tak topniejące pokłady żywności. Wystarczyłoby, że zabrałby puszkę poza ich zasięg i tam się do niej dostał. Mistrz lubił obserwować jak rozwiązywali zagadki. Współpracą doszli do tego jak otwierało się rzucone im konserwy. Nie zawsze jednak to wychodziło, przez co z głodem w oczach mordowali wzrokiem pojemnik, w którym ukryta była żywność.
— To Kos. Wyłóżcie mu zasady — zwrócił się do ich trzódki mistrz, tak jak zawsze, gdy przychodził w te strony ktoś nowy.
Myszołów liczył na to, że znów nie będzie zobowiązany do wdrażania nowego. Ci tutaj obecni też powinni się przyłożyć i recytować z pamięci te sentencje. Nikt jednak się do tego nie kwapił, a wiedział, że nie wolno było wystawiać cierpliwości mistrza na próbę.
Wystąpił krok naprzód, zmęczony tym całym przewodnictwem, ale podjął:
— Wierność aż do śmierci. Służba twym nowym przeznaczeniem. Karą za zdradę jest śmierć w męczarniach. Wyrzeknij się uczuć, ku chwale obyczaju. Bowiem kodeks świętością, zasady twą myślą, a czyny zgodne z jego wolą. — Po tym Ostrokrzew pchnął pieszczoszka w ich stronę i odszedł. Tak jak zawsze, w ciszy, jakby nie zainteresowany tym co zaraz się stanie.
Powiódł za nim wzrokiem. Zawsze ciekawiło go to gdzie znikał, chociaż szczerze to bał się ruszyć jego tropem. Aż tak nie zależało mu na jego uwadze... Jeszcze zginąłby marnie.
Kiedy dorosły samotnik nie zdecydował się zawrócić, od razu całe towarzystwo się rozluźniło. Na pysku Myszołowa od razu pojawił się pełen drwiny uśmiech, gdy dojrzał, że nowy towarzysz miał na szyi obróżkę.
— No pieszczoszku... Witaj na poligonie. Masz jakieś pytania? Jestem Myszołów, ja tu rządzę. — Zadarł nosek, bowiem starszy kolega przerastał go wzrostem kilkakrotnie. Nie umiał jednak powstrzymać się przed rzuceniem tej informacji. W końcu miał czym się chwalić skoro jako jedyny przeżył ostatnią selekcję. Ci tutaj to były płotki. A ten świeżak to nawet nie wiedział w jakie bagno się wpakował.
<Kos?>
[760 słów]
[Przyznano 15%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz