Kołysząc się łagodnie w rytm miarowego kroku matki, mały Zorza był świadkiem wielu nieznanych sobie zjawisk. Czuł w pysku posmak zupełnie nowych zapachów, należących do obcych mu zwierząt, i snuł szalone wyobrażenia na temat ich wyglądu. Wsłuchiwał się w zmienną melodię ptaków, wyobrażając sobie, że i on szybuje po niebie, nucąc własną piękną pieśń. Widział, jak do lotu podrywają się późne owady, delikatne ćmy i puszyste trzmiele, a ich ruchy obserwowane z nowej perspektywy robiły na nim zupełnie nowe wrażenie; pośród pożółkłych liści i igliwia dostrzegał zmarszczone kolory owoców i z kocięcym zauroczeniem zgadywał, jak mogą smakować. Czasami chłodny wiatr przemykał między pniami drzew, by zmierzwić lekko jego futerko, i wtedy, porzucając nagle wszystko inne, całym swoim jestestwem szukał odpowiedzi na pytanie, skąd bierze się sól, którą przynosi.
Wcześniej próbował zapamiętać drogę, którą podróżowali, ale była zbyt zawiła, by pomieścić się w jego pamięci, więc nie starał się dłużej. Przedtem z jego pyszczka co i rusz wypływały pytania, jednak na żadne z nich matka nie odpowiedziała, dlatego przestał je zadawać.
Kołysząc się łagodnie w rytm jej kroków, otulał się światem, jakby widział go po raz pierwszy.
Szli tak już długo pomiędzy dziwnymi jesiennymi drzewami i po zmianie chodu kocicy kocurek mógł stwierdzić, że Różana Sarna była zmęczona. Widoki dokoła zmieniły się nie do poznania; nie opuszczali lasu, ale pokryte obcymi wzorami gałęzie, nieznajome pnie i czujność, z jaką podrygiwały jej wąsy jasno dawały do zrozumienia, że matka już od dawna nie kroczy znanymi sobie ścieżkami.
Poczuł coś nowego – kolejny zapach, intrygujący swoją odrębnością. Po drodze wyczuwał już kilka podobnych, silnych woni, ta jednak, oprócz widma niewyobrażalnie wielu różnych kotów, które ciekawiło go i niepokoiło jednocześnie (czy mogły to być te całe “klany”, o których słyszał z historyjek?), miała w sobie tę zagadkową słoną nutę, i chyba właśnie dlatego Zorza ją zapamiętał.
Zapach zdążył się jeszcze nasilić, zanim kociak nie wyczuł u swojej matki przypływu ulgi, a jej łapy nie zatrzymały się w głębokiej warstwie ściółki, na którą chwilę później został miękko opuszczony.
– To tutaj – oznajmiła krótko Róża, po czym krytycznie ogarnęła wzrokiem rzadką sierść swojego syna i szybko polizała go po łebku. – Trzymaj się.
– Mamo, jak… Co ty... Zostawiasz mnie!? – Jego głos zabrzmiał piskliwie, jakby niepewne odkrycie prawdy odebrało mu pewność. Podniósł na nią oczy, wielkie, rozszerzone niepokojem, do ostatniej chwili oczekując puenty tego makabrycznego żartu. Nie znalazł jej. Odwróciła głowę, a jej wargi drżały lekko. Poczuł, jak futro na jego karku staje dęba z przerażenia. – Orzecha i Sójkę, Kiełka… Szakłaka też? Mamo...!
Z trudem podniósł się na tylne łapy i chybotliwie podszedł do kotki, rozpaczliwie szukając w niej choćby cienia matczynego ciepła. Przecież to niemożliwe, żeby nagle się wyczerpało?
– Kiedyś zrozumiesz…
– Nie! – Do oczu napłynęły mu łzy. Wściekle dopadł do matki i zaczął na oślep szarpać ją za futro krótkimi łapami. – Ja chcę do domu, rozumiesz, mamo? Nigdy nie dam sobie rady! N-nie możesz mnie tu z-zostawić! Tak nie mo... nie można-aa…
Różana Sarna, której serce zdawało się mięknąć, pod wpływem wybuchu kocura odzyskała nagle swoją stanowczosć.
– W życiu każdego nadchodzi taki czas, kiedy musi odejść od rodziny i poradzić sobie sam. – Odsunęła od siebie miotającego się kociaka. Jej głos był surowy i zimny jak stal. – Jesteś moim synem i mówię ci, że dasz sobie radę.
– Wcale nie! – wrzasnął głośno; łzy spływające z jego oczu wpadały mu do pyszczka. Smutne i dziwnie słone, jak wszystko dookoła. – Jestem niepełnosprawny! Umrę tutaj! Chcesz, żebym umarł…. Chcesz mnie zabić? Chcesz!? Nienawidzę cię!
Opadł na ziemię, łkając z bezsilną złością; nie miał więcej sił. Świat rozmazywał się przed jego oczami; skręcone brunatne liście zlewały się z cieniami drzew na wysokim niebie. Nie obchodziło go to.
Kiedy na najpiękniejszej z plaż rozgrywa się tragedia, nikt nie podziwia zachodu słońca.
– Csii… – Cień matki przesłonił słabe światło przenikające . Jej ton zmienił się; wróciło do niego coś znajomego, cieplejsze uczucie, wspomnienie dni, w których jej dzieci były ledwie piątką puszystych kuleczek, tulących się ciasno do jej boku. Wróciła nutka matczynej czułości, jak promyczek ciepła w pochmurny dzień…
Ale było też słychać, aż nazbyt dobrze, że podjęła decyzję.
– Nie bój się. Znajdą cię i pomogą ci. Wcale nie chcę, żebyś umierał, Zorza. Nie mów tak. Nigdy nie chciałam. Uwierz mi…
Szybkie bicie serca, pociągnięcie nosem. Nie chciał się do niej odzywać.
– ...tak będzie lepiej.
Nagle pojawiła się tuż obok niego; jej duża, ciepła łapa przygarnęła go do siebie w ostatnim, pożegnalnym uścisku, który mógłby trwać wiecznie, po czym odsunęła się, pozostawiając po sobie jedynie drżące, chłodne powietrze.
Tamtego dnia nie usłyszał od niej nic więcej. Odeszła, a on nie odwrócił się, zapamiętale wbijając wzrok w sosnowe igły chrzęszczące pod jego łapami. Jeszcze przez chwilę jej słodki zapach unosił się w powietrzu; potem w milczeniu rozwiał go wiatr. Nie chciał go czuć.
Nie chciał czuć niczego.
Został sam, a dzisiejszego wieczoru najpewniej zginie.
***
Gwiazd nie było można dostrzec już od jakiegoś czasu. Brzask zaczynał prędko rozlewać się po niebie, torując drogę słońcu, które rozpoczynało właśnie kolejną podniebną wędrówkę. Jakaś rozbudzona sójka usiadła na gałęzi tuż ponad kupką suchych liści i zakrakała głośno, wszem wobec oznajmiając nadejście dnia.
Nie trzeba było długo czekać, by stosik opuściły najpierw zasłyszane gdzieś nieprzyjemne wyrażenia, a potem i sam ich nadawca, przeciągając się ze znużeniem w świetle poranka.
Futerko kociaka całe było pokryte skrawkami liści, fragmentami kory i leśnego życia; przez chwilę zastanawiał się nawet, czy się nie umyć, ale w obliczu niechybnej zagłady uznał tę czynność za niepotrzebną i koniec końców jedynie potrząsnął zadkiem, by pozbyć się największych paproszków.
Ostrożnie zrobił kilka kroków, niepewnie balansując na tylnych łapach, i rozejrzał się. Pożółkłe krzewy i chude pnie drzewek nie zdawały się skrywać krwiożerczych drapieżników, którymi niegdyś straszył go ojciec – przynajmniej na razie, gdyż szybko uznał, że to tylko kwestia czasu. Właśnie tak. Szybko rozwiązując problemy, zyskiwał więcej czasu na swoje rozważania.
Pusty żołądek skręcał go naglącym bólem, tylko dodatkowo utrudniając mu powrót do prowizorycznego schronienia. Wziął do pyszczka kilka liści, by przenieść je pod upatrzony krzew, i nawet nie zorientował się, że zaczął je mechanicznie żuć. Usztywnione zimnem nocy stawy nie ułatwiały mu pracy, jednak po pewnym czasie większość nagromadzonej wcześniej ściółki wylądowała na swoim nowym miejscu, a sam Zorza, dysząc ciężko, opadł na nią bezwładnie.
– Czy to w ogóle ma sens? – Jego zmęczony głos zabrzmiał słabo, pochłonięty przez przytłaczający bezmiar drzew. Znajoma sójka zakrakała, jakby w odpowiedzi, z której i tak nie mógł niczego wywnioskować.
Głód męczył go; westchnął i zamknął oczy, starając się zapomnieć o nieustannym ssaniu w żołądku. Otaczające go odgłosy lasu osłabły i zlały się w ciągły, jednostajny szum; gra światła na jego powiekach zbladła i oddaliła się, ustępując miejsca obrazom z jego wyczerpanej wyobraźni.
“To już koniec...”, pomyślał jeszcze w ostatnim przebłysku świadomości, wolno oddając się w objęcia tej mrocznej ciszy.
Ale pomylił się. To była tylko drzemka.
A więc po pewnym czasie znów był na nogach, znów rozglądał się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa, znów słuchał ptasich treli, które teraz zdawały mu się pieśnią żałobną, znów przyglądał się wędrówce owadów po korze i znów siedział w bezruchu, wpatrując się beznamiętnie w jeden punkt gdzieś na horyzoncie, którego nawet nie mógł dostrzec.
I pewnie cykl ten bez większych zmian powtarzałby się aż do momentu, w którym kocurka coś by pożarło lub sam padłby z wycieńczenia, gdyby nie cichy szmer i zapach, który wyczuł już wczoraj. Koty i sól.
Ale tym razem, zamiast ze śladów na ziemi, dolatywał go z sierści żywej istoty.
Ciągnięty nagłym impulsem instynktu popędził w stronę usypanej samodzielnie kryjówki i skulił się w jej wnętrzu, drżąc z przypływu emocji. Szeroko otworzył oczy, obserwując rozwój wydarzeń. Po kilku uderzeniach serca z krzaków tuż przed nim wyłoniła się kotka z osobliwie nabrzmiałym brzuchem. Właściwie wszystko w niej było dla malca osobliwe: była pierwszym kotem spoza rodziny, jakiego Zorza spotkał, miała na sobie ten intrygujący zapach, a jednocześnie czuć było od niej czymś nieco przypominającym woń Różanej Sarny… no i jej sierść, na piersi rozjaśniająca się do białego, ale poza tym popielata w ciemniejsze prążki i cętki. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego i zanim się zorientował, wpatrywał się w nieznajomą jak w obrazek.
A ona zaczęła wpatrywać się w niego.
No, w takim razie teraz już na pewno zginie.
Gorączkowo zaczął przeszukiwać pamięć w poszukiwaniu czegoś, co mógłby teraz zrobić. Uciekać? Dobre żarty, dogodni go po kilku sekundach. Zostać na miejscu? Jeżeli tamta ma złe zamiary, to nic mu to nie da.
Mama mówiła, że znajdą go i mu pomogą...
Ponieważ kotka nie wyglądała, jakby zamierzała w najbliższym czasie przerobić Zorzę na swoje śniadanie, płowy powoli opuścił kryjówkę i usiadł niepewnie, unosząc przednie łapy, by odciążyć kręgosłup. Zbliżała się.
Odruchowo zamknął oczy, czekając na morderczy cios.
– Hej, mały, zabłądziłeś?
Odetchnął z ulgą, ale niemal natychmiast w jego głowie ruszyła gorączkowa lawina myśli. To nie były już złośliwe przekomarzanki z rodzeństwem o to, kto wygrał zabawę w podrzucanie szyszki. To była prawdziwa rozmowa, pierwszy kontakt z nieznajomym kotem, który miał zapewnić mu przetrwanie. Musiał mówić mądrze.
Niechętnie powrócił pamięcią do kilku księżyców wstecz, wśród bolesnych obrazów odnajdując wspomnienia z momentów, gdy był jeszcze małą kluseczką. Jego egzystencja sprowadzała się wtedy do konkurowania z braćmi o wydanie najgłośniejszego pisku, który miał zwrócić na zwycięzcę uwagę Różanej…
Stojąca przed nim kotka przypominała mu matkę – nie z wyglądu, na pewno też nie z zachowania, bo w umyśle Zorzy nikt nie mógł się z nią równać w nieuzasadnionym okrucieństwie. Prawdę mówiąc sam nie wiedział, o co chodziło, ale był pewien co do tego nikłego podobieństwa, i z braku jakichkolwiek innych wskazówek postanowił zastosować tę samą strategię, co kiedyś. Gra na litość, to wychodziło mu najlepiej.
– N-nie – odparł, trwożnie ośmielając się spojrzeć jej w oczy. Kiedy upewnił się, że nie ma w nich żądzy mordu, wyprostował się nieco – ale nie za bardzo, żeby nie sprawiać wrażenia zbyt pewnego siebie: – M-mama mnie tu zostawiła. Powiedziała, że pani mi pomoże… “Pani”... Nieczęsto używał tego wyrażenia. Właściwie nigdy nie miał jeszcze ku temu okazji; poznał je niedawno, kiedy pewnego dnia rodzice przywołali do siebie całą ich piątkę i kazali im za pomocą tego słówka – lub jego męskiego odpowiednika – zwracać się do starszych od siebie. Wtedy nie myślał o tym zbyt wiele, ale kiedy ostatnie zdanie opuściło jego pyszczek, uderzyło go nagłe podejrzenie, że zrobili to właśnie z myślą o tym dniu. A więc planowali to od dłuższego czasu…
Już nie chciał wracać do domu. Nie miał do kogo.
Przywołał na pyszczek przytłaczający smutek, co w obliczu niedawnego objawienia stało się posępnie proste, jednocześnie pełnym nadziei spojrzeniem starając się przewiercić do mózgu nieznajomej i uwolnić znajdujące się tam pokłady współczucia. Potrząsnął jeszcze leciutko wykrzywionymi łapami – niechże się na coś przydadzą! – i uspokoił się nieco, pewien, że teraz na widok jego mizernej sylwetki tylko najgorszy barbarzyńca ośmieliłby się go skrzywdzić.
Cóż, może zwykły, ale za to bardzo głodny barbarzyńca również by sobie poradził, ale od kiedy kociak odzyskał nadzieję na przeżycie, próbował o tym nie myśleć.
– Tak powiedziała? – Kocica przechyliła głowę z umiarkowanym zaskoczeniem.
– Tak, tak – Zorza ochoczo pokiwał głową, nie przestając wbijać w nią uważnych, pełnych żalu ślepek. Pociągnął długo noskiem, żeby spotęgować wywierane wrażenie. – A ja jestem bardzo, bardzo głodny… I całkiem sam…
– Już dobrze, nie bój się. Oczywiście, że ci pomogę – Nieznajoma wstała z lekkim trudem i podeszła trochę bliżej, ostrożnie, jakby martwiła się, że go wystraszy. Ledwie powstrzymał zadowolony uśmieszek; na razie wszystko szło zgodnie z planem. – Jak masz na imię? I co ci się właściwie stało z łapami?
Ostatnie pytanie sprawiło, że zjeżył mu się ogon.
– Tak się urodziłem, proszę pani, ale nie wolno tak mówić! – pisnął zdenerwowany. – Szakłak tak robił i tata go za to ofifrał! To bardzo niegrzeczne! Ja nie mogę nic z tym zrobić, więc niech mi pani nie wytyka-
– Spokojnie, mały! Przepraszam, przecież nie chciałam cię urazić – mruknęła, przerywając wreszcie jego obruszony monolog. W odpowiedzi pufnął z niezadowoleniem, ale zamilkł i wygładził sierść. – No to jak się nazywasz, jeśli to też nie jest temat tabu?
– Nie jest – odparł z powagą, skrycie nie mając pojęcia, czemu właściwie zaprzecza. – Nazywam się Zorza.
– No, a ja jestem Sroczy Żar. Teraz zabiorę cię do obozu, dobrze?
Słowo “obóz” i długie imię, takie, jak to jego matki… To oznaczało klan. A klan, według opowieści, które słyszał od Róży, oznaczał opiekę. To znaczy, w pojęciu tym mieściło się jeszcze kilka innych koncepcji, jak lojalność czy waleczność, ale to jakoś mniej go interesowało.
– Jeśli tylko ma tam pani jedzenie – zaczął uroczyście uroczyście, odsłaniając kark, żeby kotka mogła za niego wygodnie złapać – to może mnie pani zabierać gdziekolwiek.
Odetchnęła z ulgą – czego się obawiała? że zagubiony kociak nie pozwoli uratować sobie życia? dobre sobie! – i już po chwili Zorza ruszał w kolejną długą podróż, tym razem nie ku pewnej zgubie, a w stronę lepszego życia.
***
Nie minęło wiele czasu, zanim pewnej nocy w już i tak żywej kociarni jeszcze przybyło zgiełku, a Zorza otrzymał nadzwyczajną szansę, by dowiedzieć się, jak na świat przychodzą kocięta.
Skorzystał tylko do połowy, bo wtedy zjedzona wieczorem nornica nagle zapragnęła wyjść tą samą drogą, którą weszła… A wrócić odważył się dopiero wtedy, kiedy trzykrotnie zapewniono go, że maluchy Sroczego Żaru są bardzo puszyste, spokojne i słodkie, a ich futerko starannie wyczyszczone i w żadnym razie nie ma na nim najmniejszego śladu po ich pojawieniu się na świecie.
Kiedy więc następnego dnia pojawił się w progu żłobka, wciąż roztrzęsiony, wcale nie był w nastroju na pogawędki. Wspiąwszy się na tylne łapy, chybotliwie przemierzył kilka długości myszy, po czym prędko dał nura pod najbliższą gałązkę, by stamtąd zmierzyć młodą matkę i jej latorośle czujnym spojrzeniem.
Trzy niewielkie kulki spały słodko tuż przy boku cętkowanej; tylko czasem któraś ruszyła leciutko łapką lub pisnęła cicho. Sama Sroczy Żar leżała bez ruchu z głową opartą na łapach, choć nie wydawało mu się, żeby spała – oczy miała zmrużone, nie zamknięte. Może po prostu jej się nudziło?
To, że pewnie powinien jej pogratulować, dotarło do niego ze sporym opóźnieniem. Nie chciał tego robić; rozmowy z innymi, a szczególnie rozpoczynanie ich, rzadko kiedy go interesowały, tak samo, jak i zasady dobrego wychowania. Po krótkim namyśle uznał jednak, że kotce, która go odnalazła, należy się przynajmniej trochę szacunku – i odchrząknął głośno.
– Ma pani bardzo… ładne kociaki, proszę pani. – Świeżo upieczona mama zastrzygła uszami i podniosła łeb, by na niego spojrzeć. Poczuł, że powinien powiedzieć coś jeszcze, i wcale nie było to poczucie komfortowe. – Ym… Wymyśliła im już pani jakieś imiona? Czy tutaj jest jakoś inaczej, i to, nie wiem, pan Lisia Gwiazda przychodzi i im nadaje… albo… uhm, tak. – Zirytowany własną ciapowatością, wbił zmieszane spojrzenie w miękki mech, którym wyścielona była kociarnia. Niepotrzebnie w ogóle się odzywał.
<Sroczy Żarze? Sorry, jeśli popsułam charakter ;^;>
BLOGOWE WIEŚCI
BLOGOWE WIEŚCI
W Klanie Burzy
Po śmierci Różanej Przełęczy, Sójczy Szczyt wybrała się do Księżycowej Sadzawki wraz z Rumiankowym Zaćmieniem. Towarzyszyć im miała również Margaretkowy Zmierzch, która dołączyła do nich po czasie. Jakie więc było zaskoczenie, gdy ta wróciła niezwykle szybko cała zdyszana, próbując skleić jakieś sensowne zdanie. Z całości można było wywnioskować, że kotka widziała, jak Niknące Widmo zabił Sójczy Szczyt oraz Rumiankowe Zaćmienie. W obozie została przygotowana więc zasadzka na dymnego kocura, który nie spodziewał się dziur w swoim planie. Na Widmie miała zostać wykonana egzekucja, jednak kocur korzystając z sytuacji zdołał zabić stojącą nieopodal Iskrzącą Burzę, chwilę potem samemu ginąc z łap Lwiej Paszczy, Szepczącej Pustki oraz Gradowego Sztormu, z czego pierwszą z wymienionych również nieszczęśliwie dosięgły pazury Widma. Klan Burzy uszczuplił się tego dnia o szóstkę kotów.W Klanie Klifu
Plotki w Klanie Klifu mimo upływu czasu wciąż się rozprzestrzeniają. Srokoszowa Gwiazda stracił zaufanie części swoich wojowników, którzy oskarżają go o zbrodnie przeciwko Klanowi Gwiazdy i bycie powodem rzekomego gniewu przodków. Złość i strach podsycane są przez Judaszowcowy Pocałunek, głoszącego słowo Gwiezdnych, i Czereśniową Gałązkę, która jako pierwsza uznała przywódcę za powód wszystkich spotykających Klan Klifu katastrof. Srokoszowa Gwiazda - być może ze strachu przed dojściem Judaszowca do władzy - zakazał wybierania nowych radnych, skupiając całą władzę w swoich łapach. Dodatkowo w okolicy Złotych Kłosów pojawili się budujący coś Dwunożni, którzy swoimi hałasami odstraszają zwierzynę.W Klanie Nocy
Świat żywych w końcu opuszcza obarczony klątwą Błotnistej Plamy Czapli Taniec. Po księżycach spędzonych w agonii, której nawet najsilniejsze zioła nie były mu w stanie oszczędzić, ginie z łap własnego męża - Wodnikowego Wzgórza, który został przez niego zaatakowany podczas jednego z napadów agresji. Wojownik staje się przygnębiony, jednak nadal wypełnia swoje obowiązki jako członek Klanu Nocy, a także ojciec dla ich maleńkiego synka - Siwka. Kocurek został im podarowany przez rodzącą na granicy samotniczkę, która w zamian za udzieloną jej pomoc, oddała swego pierworodnego w łapy obcych. W opiece nad nim pomaga Mżawka, młodziutka karmicielka, która nie tak dawno wstąpiła w szeregi Klanu Nocy, wraz z dwójką potomków - Ikrą oraz Kijanką. Po tym wydarzeniu, na Srebrną Skórkę odchodzi także starsza Mrówczy Kopiec i medyczka, Strzyżykowy Promyk, której miejsce w lecznicy zajmuje Różana Woń. W międzyczasie, na prośbę Wieczornej Gwiazdy, nowej liderki Klanu Wilka, Srocza Gwiazda udziela im pomocy, wyznaczając nieduży skrawek terenu na ich nowy obóz, w którym mieszkać mogą do czasu, aż z ich lasu nie znikną kłusownicy. Wyprowadzka następuje jednak dopiero po kilku księżycach, podczas których wielu wojowników zdążyło pokręcić nosem na swoich niewdzięcznych sąsiadów.W Klanie Wilka
Po terenach zaczynają w dużych ilościach wałęsać się ludzie, którzy wraz ze swoją sforą, coraz pewniej poruszają się po wilczackich lasach. Dochodzi do ataku psów. Ich pierwszą ofiarą padł Wroni Trans, jednak już wkrótce, do grona zgładzonych przez intruzów wojowników, dołącza także sam Błękitna Gwiazda, który został śmiertelnie postrzelony podczas patrolu, w którym towarzyszyła mu Płonąca Dusza i Gronostajowy Taniec. Po przekazaniu wieści klanowi, w obozie panuje chaos. Wojownikom nie pozostaje dużo możliwości. Zgodnie z tradycją, Wieczorna Mara przyjmuje pozycję liderki i zmienia imię na Wieczorną Gwiazdę. Podczas kolejnych prób ustalenia, jak duży problem stanowią panoszący się kłusownicy, giną jeszcze dwa koty - Koszmarny Omen i Zapomniany Pocałunek. Zapada werdykt ostateczny. Po tym, jak grupa wysłanników powróciła z Klanu Nocy, przekazując wieść, iż Srocza Gwiazda zgodziła się udzielić wilczakom pomocy, cały klan przenosi się do małego lasku niedaleko Kolorowej Łąki, który stanowić ma ich nowy obóz. Następne księżyce spędzają na przydzielonym im skrawku terenu, stale wysyłając patrole, mające sprawdzać sytuację na zajętych przez dwunożnych terenach. W międzyczasie umiera najstarsza członkini Klanu Wilka, a jednocześnie była liderka - Stokrotkowa Polana, która zgodnie ze swą prośbą odprowadzona została w okolice grobu jej córki, Szakalej Gwiazdy. W końcu, jeden z patroli wraca z radosną nowiną - wraz z nastaniem Pory Nagich Drzew, dwunożni wynieśli się, pozostawiający po sobie jedynie zniszczone, zwietrzałe obozowisko. Wieczorna Gwiazda zarządza powrót.W Owocowym Lesie
Społeczność z bólem pożegnała Przebiśniega, który odszedł we śnie. Sytuacja nie wydawała się nadzwyczajna, dopóki rodzina zmarłego nie poszła go pochować. W trakcie kopania nagrobka zostali jednak odciągnięci hałasem z zewnątrz, a kiedy wrócili na miejsce… ciała ukochanego starszego już nie było! Po wszechobecnej panice i nieudanych poszukiwaniach kocura, Daglezjowa Igła zdecydowała się zabrać głos. Liderka ogłosiła, że wyznaczyła dwa patrole, jakie mają za zadanie odnaleźć siedlisko potwora, który dopuścił się kradzieży ciała nieboszczyka. Dowódcy patroli zostali odgórnie wyznaczeni, a reszta kotów zachęcana nagrodami do zgłoszenia się na ochotników członkostwa.Patrole poszukiwacze cały czas trwają, a ich uczestnicy znajdują coraz to dziwniejsze ślady na swoim terenie…
W Betonowym Świecie
nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz