Kiedy wypadłam z zarośli, kot uśmiechnął się do mnie. Miał taką ładną sierść... Odwzajemniłam uśmieszek i podeszłam do niego. Gdyby nie te oko, byłby pewnie bardzo ładnym kotem. Usiadłam i zaczęłam lizać łapkę. Zaczęłam machać ogonem, gdyż słońce mnie trochę mnie raziło w kark. Ach, przeżyłaś atak borsuka, a narzekasz na ciepło!
- To... Co ci się stało z tym? - Spytałam, jednocześnie kierując tą mytą łapę w stronę oka medyka... a raczej szramy po nim.
W sumie, obaj byliśmy podobni - on na wpół ślepy, ja bez węchu, z poszarpanymi mordkami, bardziej lub mniej, oboje byliśmy medykami, i coś, co w sumie nie jest zbyt istotne, mieliśmy futro w odcieniach brązu.
- Kiedy byłem młody, zaatakował mnie lis. Udało mi się uciec, ale wygryzł mi oko - mówiąc to Zakrzywiony albo kłamał, albo wciąż odczuwał smutek. Może też jak ja chciał być wojownikiem? Cóż...
Przysunęłam się trochę bliżej kota.
- Wiesz, może poszukamy ziół? W międzyczasie coś upolujemy, a te lecznicze pierdółki pewnie się przydadzą - zaproponował kocur.
Skinęłam łbem potwierdzająco, wstałam i zrobiłam kilka kroków.
- Na naszych terenach, w okolicach Wielkiego Jaworu, widziałam jakiś czas temu całkiem sporo ziół, ale nie miałam czasu na ich zebranie. Możemy iść razem, w razie czego cię usprawiedliwię - oznajmiłam.
Wydawało mi się, że Zakrzywiony posłał mi nikły uśmieszek, w którym było coś, co pamiętam z Nieśmiertelnego... Spojrzał na mnie tak jak to Mglisty Bobek ma w zwyczaju zerkać na Nakrapiany Ogon, a ja nieco skołowana oblałam się bladym rumieńcem i wyszczerzyłam zęby, co miało być odwzajemnieniem uśmiechu. Machnęłam ogonem (taka niewiasta co dupo szasta!) i ruszyłam w stronę Wielkiego Jaworu.
***
Złapałam delikatnie w zęby listek łopianu i z taką samą ostrożnością urwałam go. Bez chociażby siadania odgarnęłam liście i gałązki z ziemi i upuściłam liść.
- Szlag! - Warknęłam, i nawet nie protestowałam, gdy nagły podmuch wiatru zabrał ze sobą kawałek zielonego punkciku. - Czy ja jestem jakaś króliczozęba?! Znowu urwałam tylko połowę! - Udawałam, że mówię do siebie, ale tak naprawdę podniosłam głos, żeby usłyszał mnie medyk Klanu Klifu. Jak na zawołanie jednooki kocur przydreptał do mnie znienacka i poradził:
- Łap listek u samej podstawy, mocno, ale ostrożnie. Nie dotykaj go językiem ani niczym innym, bo zaśliniony jest prawie że bezużyteczny. Z korzeniem to samo, staraj się go jak najmniej oślinić - pouczył mnie.
Fuknęłam na niego z cichym burknięciem "Nie prosiłam cię o pomoc", ale w głębi duszy podziękowałam mu najlepiej jak tylko umiałam. Zgodnie z radami złapałam liść u podstawy i urwałam. Położyłam na trawie, i ujrzałam cały, zgodnie z przewidywaniami. Uśmiechnęłam się pod nosem i złapałam w zęby kolejny. Po jakimś czasie było ich już całkiem sporo - kupka wysokości równej mysiemu ogonowi i mniej więcej takiej samej długości. W pysku miałam gorzki posmak zielska, ale cóż, takie są uroki bycia medykiem.
Delikatnie postawiłam przednią łapę na kupce łopianowych listków, by nie poddały się wiatrowi, a drugą łapą zaczęłam delikatnie rozkopywać ziemię dookoła rośliny. Niedługo potem moim oczom ukazał się długi korzeń o piaskowej barwie.
- Em... Zakrzywione Oko, możesz pomóc? - Krzyknęłam, a echo mojego głosu rozniosło się po lesie. Trawy zaczęły się trząść, a po dłuższej chwili wypadł z nich piaskowy kocur.
- Pomóc w czymś, madame?
Warknęłam pod nosem, po czym skoczyłam na kota, przewracając go na grzbiet. Zdziwiony medyk był zapewne trochę przerażony. Ot, kotka woła go na pomoc, i nagle atakuje. Przystawiłam mu łapę do gardła i wysyczałam do ucha:
- Nigdy nie nazywaj Sowiego Skrzydła madame, jasne, ślepy?! - i mógł to naprawdę uznać za atak albo groźbę, gdyby nie to, że liznęłam go delikatnie w nos.
Zakrzywiony?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz