-Daaaaaawno temu-
Moje małe kluseczki. Kochane, mięciutkie skarby tak szybko rosły. Verusia - moja córeczka - była zajęta swoim ukochanym sportem - łapaj, trzymaj mamy ogon. Virus zaś kopał intensywnie pluszową myszkę w błękitnym, jak niebo kolorze. Moje kociątka są dla mnie wszystkim. Nie pogodziłabym się z utratą, któregoś z nich. Są dla mnie jak słonko o poranku, księżyc w gwiezdną noc, śpiewem ptaków, pluskiem rzek... są wszystkim. Smutkiem i radością, bólem i ukojeniem. Dzień powoli ustępował miejsca nocy. Po pysznej kolacji złożonej z gotowanej ryby, cała nasza rodzinka poszła spać w naszym już nieco ciasnym domku.
***
Stałam w szoku. Nie wierzyłam. Virus wybiegł przez otwarte drzwi. Chciałam biec za nim, uspokoić, powiedzieć, że nic się nie stało. Wszystko działo się tak szybko... za szybko. Dwunożni zagrodzili mi drogę ucieczki.
- Virus! Virus, słonko, wszystko jest dobrze! Błagam...wróć! - krzyczałam wyrywając się jak wściekła Pani. Nie, nie, nie. To się nie działo. To tylko sen. Tak, tylko sen... nie. Nie sen. To koszmar, z którego muszę się obudzić. W kącikach moich oczu zbierały się wielkie łzy. Verona stała jak z kamienia. Ja płakałam.
- Ja... ja nie chciałam... mamo, ja nie chciałam! - zrozpaczona krzyczała łaciata koteczka. - ja naprawdę, mamo, wybacz, błagam, on wróci!
Zaczął padać deszcz. Trop się zgubi. Verona wtuliła się w moje futro stałyśmy tak i patrzyłyśmy, jak dwunodzy idą na poszukiwania. Słychać był ich nawoływania. Bez skutku. To... to było straszne. Przyrzekłam sobie, że nigdy już nikogo nie skrzywdzę... złamałam to. Złamałam obietnicę, którą przyrzekłam kotce zwanej Miodowe Serce, prawdziwej matce kociąt.
- To... to nie twoja wina, Skarbie... to moja... to wszystko przeze mnie... i to ja proszę cię o wybaczenie...
Siedziałyśmy tak spokojnie z godzinę. Tego dnia już nikt nie jadł, ani nie spał. Wszyscy byli pogrążeni w żałobie. Nasi państwo obiecali, że będą jeszcze szukać, popytają sąsiadów, wywieszą ulotki. I to wszystko przeze mnie, przez moją cholerną głupotę i wazon. TO BYŁ TYLKO CHOLERNY WAZON! Przez tak mały błąd moje serce straciło kolejny, tym razem jeszcze większy kawałek. Teraz... teraz w moim środku wszystko bolało. Każdy narząd, mięsień, kość. W uszach mi huczało, słyszałam jedynie moją krew. Uczucie tak potworne... Wreszcie nie wytrzymałam. Szybkim, agresywnym ruchem wgryzłam się w swoją łapę. Czułam przeszywający ból. W pysku miałam metaliczny smak krwi. Mojej krwi. Wszystkie zmysły powoli gasły. Przestałam słyszeć przerażone miałczenie córeczki, krzyk pana... nie czułam już zapachów mnie otaczających, nic. Tylko ja i mrok. Oczy mi się same zamknęły, a ja uderzyłam z impetem o podłogę. "Nie chcę... nie mogę... nie mam prawa umierać... muszę bronić Verusi..." te słowa krążyły mi cały czas po głowie.
***
Rankiem wstałam w swoim legowisku, obok leżała śpiąca koteczka. Wyglądało, jakby miała szczególnie straszny koszmar. Byłam dziwnie zmęczona i wycieńczona. Trąciłam ją lekko nosem. Nic nie pomogło. Rozejrzałam się po legowisku czując dziwną pustkę.
- Virus...? - szepnęłam.
Nagle poczułam się ponownie rozerwana. Wszystkie zdarzenia z wczoraj powróciły, jak pocisk, który uderzył z niesamowitą siłą w klatkę piersiową. Vero wstała i spojrzała w moje ponownie zaszklone oczy. Trąciła mnie pyszczkiem i mruknęła, że wszytko będzie dobrze, Virus się znajdzie i rodzina znowu będzie w komplecie. Słowa były piękne, jednak zbyt niesamowite i odległe, by były prawdziwe.
Na śniadaniu, które było dzisiaj bardzo bogate jadła, a raczej trochę poskubała moja córeczka. Ja nie byłam w stanie się zbytnio ruszyć, a co dopiero jeść. Przy każdym moim ruchu czułam coraz to większy ból. Był on wręcz nie do wytrzymania. Znowu czułam się bezsilna, To uczucie było silniejsze ode mnie. Mój wzrok spoczął na ostrożnie wychodzącej koteczce. Chciałam zapytać dokąd idzie, jednak z mojego pyska wydobył się jedynie cichy pisk. Powoli wyszłam z legowiska i podążyłam za Vercią. Nie. Nie. Nie. Powtarzał sobie w duszy. Przeklinam do dziś te dwa cholerne dni.
Verona wybiegła bardzo szybko, wręcz jak gepard z domu. Skoczyła szalonym galopem za nią, nie wiem co jej mogło wpaść do głowy, na pewno nic dobrego. Koteczka była już blisko drogi, obróciła się słysząc mój krzyk za sobą i...
- NIE! - wrzasnęłam. Nie. To się nie działo. A jednak.
Ciało mojej córki zostało brutalnie odrzucane do rowu parę metrów dalej. Podbiegłam do niej i kucnęłam wtulając się w jej futro. Poczułam ciepło. Krew. Boże.
- Verusiu, słonko, czemu to zrobiłaś? - wyszeptałam przez łzy.
- Nie chciałam patrzeć, jak płaczesz i cierpisz... przeze mnie... teraz też nie chcę...
- Kochanie, poczekaj, wszystko będzie dobrze, obiecuję Ci, zaraz pojedziemy do weterynarza!
- Mamusiu... jesteś tu?
- Tak, misiu, oczywiście, że jestem... - trąciłam ją nosem i łapą otarłam jej łzę.
- Kocham cię, wiesz?
- C-co? J-ja-ja te-te-też cię ko-kocham... pro...proszę, zostań ze mną... błagam...
- Ale ja na zaw-- w tym momencie zakrztusiła się własną krwią. - zawsze...będę z tobą...
Ostatnimi siłami trąciła mnie noskiem w policzek i zamknęła oczy. Polizałam ją po czółku. Nie czułam jej oddechu. Położyłam głowę na jej klatce piersiowej. Tak...słabo...jej serce... ono przestawało bić...
Z moich oczu lały się strumienie łez rozpaczy. Wtuliłam się w jej miękkie futerko. Leżałyśmy razem. Tak, jak wtedy gdy była jeszcze maluteńka. Tak, jak wtedy gdy zaczynała mnie widzieć... tak razem. W ciszy przerywanej kapaniem deszczu, moim łkaniem i samochodami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz