W ten sposób spędził pierwszą część Pory Opadających Liści. Wyprawy pozwoliły mu obserwować zmieniającą się naturę. Jak nigdy dotąd zwracał uwagę na zmieniającą się paletę barw, na turlające się kasztany, figlujące na gałęziach wiewiórki...
W ten sposób składzik medyczek powiększył się o miodunkę, podbiał, ogórecznik, gwiazdnice, trybule, pokrzywę i wrzosy. Został więc kocurem na posyłki Czereśniowej Gałązki i Liściastego Futra; czuł się, jakby to one szkoliły go przez ostatni księżyc. Delikatną Bryzę widywał przelotnie; wróciła do względnie normalnego życia wojowniczki. Kilka razy był z nią na patrolu, ale bardziej jako kocur oznaczający teren, a nie jej uczeń. O dziwo, mimo zwykłej tęsknoty, bardziej za przyjaciółką, nie odczuł aż tak jej braku. Serce mu nie pękło, a takie zdarzenia uważał za całkowicie możliwe, a wręcz prawdopodobne. Przechodziło mu...
* * *
To miała być zwyczajna, spokojna, taka sama jak wszystkie poprzednie, wyprawa po roślinki. Wysłany został tym razem w okolice Złotych Kłosów. Było to miejsce niezwykle dla niego symboliczne. Przecież to tutaj spotkał patrol, który potem odprowadził go do obozu i postawił przed obliczem Srokoszowej Gwiazdy! To tutaj się zakochał... Teraz miał tutaj szukać delikatnych, czerwonych płatków, które otulają jedno z ulubionych nasionek wszystkich kotów. Miał znaleźć krwiste maki, a nie rudego kociaka z krwi i kości...
Widok malucha niezwykle go zaskoczył. Mimo okoliczności, które na to wskazywały, nie wyglądał na porzuconego, zaniedbanego nieszczęśnika, którego własna matka zostawiła na pastwę losu. Ale w takim razie, co tutaj robił? Sam, samiutki... Kłosy, choć pachnące i wysokie, były niebezpieczne jak mało które miejsce w okolicy. Wystarczy jeden dudniący potwór dwunożnych i po takim Gloniku zostaje tylko kleks i może kilka strzępków futerka. Niby upiera się, że oczekiwanie jest tylko tymczasowe, a rodzicielka już za moment powróci. Niedźwiedzia Łapa miał taką nadzieję, nie mniejszą od samego synalka. Nie chciał, aby ziściły się jego obawy; bardzo racjonalne i sensowne, ale i okrutnie smutne. Nie miał zamiaru straszyć kocurka. Nie miałby serca... Nawet zachowanie malucha nie wskazywało na żadne zaniedbanie ze strony rodzica. Niewiele tak młodych kociąt było wyartykułowanych i świadomych w doborze słów, a do tego grzecznych i uprzejmych dla nieznajomych. To, swoją drogą, również wzbudziło w uczniu pewne obawy. Co jeśli uwierzy mu, że matka zaraz wróci, a dobierze się do niego jakiś zwyrodnialec? Otwartość zwykle jest wspaniałą zaletą, ale nieodpowiednio przez kogoś wykorzystana, również wadą.
— A… Pan? Kim jest? Pan też ma jakieś imię jak ja, Rybka albo mama? — koteczek przekrzywił rudą główkę i wlepił w niego zielone ślepia. Zmrużył je i zmierzył go dokładnie wzrokiem; od łap, aż po czubki uszu. Miodka bawiła niezmiernie różnica wzrostu. Już chciał się przedstawić, ale Glonik uprzedził go i dodał. — Jest Pan dość… gibki? Albo… o, kompaktowy? Umie się Pan składać jak żółwiki?
Zaśmiał się serdecznie. Uwielbiał kocięta i ich nietuzinkowe podejście do życia. Brakowało mu u dorosłych kotów tej cechy, tego nieskomplikowanego sposoby odbierania rzeczywistości.
— Hmm... Kiedy ostatnio sprawdzałem, na imię było mi Niedźwiedzia Łapa, a nie Żółwiowa Łapa — wykorzystał możliwość odpowiedzenia na dwa pytania jednocześnie. — Ale gibkości nikt mi nie odbierze. Gdybym chciał, mógłbym tak wygiąć do tyłu grzbiet, że nosem dotknąłbym tylnej łapy.
— A chciałby Pan, Panie Niedźwiedzia Łapo? — zalśniły mu oczka.
— Niekoniecznie, pobolewa mnie kark. — uśmiechnął się żartobliwie, na co Glonik lekko się zmarszczył, ale szybko odzyskał humor; znalazł kolejną rzecz, o którą mógł wypytać starszego.
— Czemu jest Pan Niedźwiedzią Łapą? Niedźwiedzie, o takich przynajmniej opowiadała mi mama, to ogromne, brązowe bestie, a pańskie łapki wcale nie są większe od łapek mamy... — zapytał, dokładnie przyglądając się palcom terminatora, a potem przeniósł wzrok na swoje, jakby chciał je porównać.
— Wcześniej miałem inne miano, ale kiedy dołączyłem do pewnej grupki, a bardziej wręcz dużej rodziny, musiałem je na jakiś czas zmienić. — powiedział i powoli przeszedł do pozycji leżącej, wkładając swoje niedźwiedzie łapy pod pierś. Zauważył, że ciągłe zadzieranie głowy było dla kocurka dosyć niewygodne, więc się z nim zrównał; przynajmniej w miarę możliwości.
— Co to za nietuzinkowa rodzinka? Czy ja też miałbym w takiej rodzinie inne imię niż Glonik? — zainteresowany znów przekrzywił główkę, a jego malutkie uszka były całkowicie zwrócone w stronę żółtookiego.
— Jak najbardziej. Jakbyś podrósł jeszcze troszeczkę, zostałbyś, tak jak ja, Glonikową Łapą, a potem, kto wie... Być może Glonikowym Pytaniem? — Zmrużył oczka, a na pyszczku malowało mu się delikatne niezrozumienie, co spotkało się z chichotem Miodka. — Bo taki jesteś niesamowicie dociekliwy. Pewnie po jakimś czasie byłbyś najmądrzejszym kotem w okolicy, wiesz?
— Naprawdę Pan tak uważa? — oczka mu zalśniły od pochwały. W sercu Niedźwiedzia rozlało się ciepło. Co za rozkoszny dzieciak.
— Mam niezachwiany zmysł intuicji, możesz mi w pełni zaufać. — nagle zwrócił uwagę na odgłosy w trawie. Nie wiedział, jak mógł wcześniej nie słyszeć hałasu cykad i koników polnych. Ich koncertowanie zwiastowało zbliżający się zmrok; zmartwił się. Gdzie matka malucha? Ściskało go w żołądku. Wstał, najpierw do pozycji siedzącej, następnie na cztery łapy, a ostatecznie nawet pobalansował kilka sekund na dwóch, wyciągając szyje wysoko do góry. Zaraz zrobi się ciemno. Przecież nie może go tak zostawić w szczerym polu... — Hej... Gloniku posłuchaj. Myślę, że twoja mama byłaby bardzo zmartwiona jeśli zostałbyś tutaj przez noc. Na pewno wszystko u niej w porządku; być może po prostu się troszkę zagubiła lub wróciła do twojej siostrzyczki, bo wiedziała, że taki dzielny i dojrzały synek, chodzi oczywiście o ciebie, świetnie sobie poradzi i znajdzie bezpieczne schronienie. — przełknął ślinę, trochę poddenerwowany i zestresowany tą sytuacją. Mimo wszystko kontynuował — Sęk w tym, że to nie jest do końca bezpieczne miejsce. Czy mógłbym zabrać cię do tej mojej wielkie rodziny? Jest tam ciepło i miło... Obiecuję, że jutro z samego rana razem pójdziemy poszukać twojej mamy.
W ten sposób składzik medyczek powiększył się o miodunkę, podbiał, ogórecznik, gwiazdnice, trybule, pokrzywę i wrzosy. Został więc kocurem na posyłki Czereśniowej Gałązki i Liściastego Futra; czuł się, jakby to one szkoliły go przez ostatni księżyc. Delikatną Bryzę widywał przelotnie; wróciła do względnie normalnego życia wojowniczki. Kilka razy był z nią na patrolu, ale bardziej jako kocur oznaczający teren, a nie jej uczeń. O dziwo, mimo zwykłej tęsknoty, bardziej za przyjaciółką, nie odczuł aż tak jej braku. Serce mu nie pękło, a takie zdarzenia uważał za całkowicie możliwe, a wręcz prawdopodobne. Przechodziło mu...
* * *
To miała być zwyczajna, spokojna, taka sama jak wszystkie poprzednie, wyprawa po roślinki. Wysłany został tym razem w okolice Złotych Kłosów. Było to miejsce niezwykle dla niego symboliczne. Przecież to tutaj spotkał patrol, który potem odprowadził go do obozu i postawił przed obliczem Srokoszowej Gwiazdy! To tutaj się zakochał... Teraz miał tutaj szukać delikatnych, czerwonych płatków, które otulają jedno z ulubionych nasionek wszystkich kotów. Miał znaleźć krwiste maki, a nie rudego kociaka z krwi i kości...
Widok malucha niezwykle go zaskoczył. Mimo okoliczności, które na to wskazywały, nie wyglądał na porzuconego, zaniedbanego nieszczęśnika, którego własna matka zostawiła na pastwę losu. Ale w takim razie, co tutaj robił? Sam, samiutki... Kłosy, choć pachnące i wysokie, były niebezpieczne jak mało które miejsce w okolicy. Wystarczy jeden dudniący potwór dwunożnych i po takim Gloniku zostaje tylko kleks i może kilka strzępków futerka. Niby upiera się, że oczekiwanie jest tylko tymczasowe, a rodzicielka już za moment powróci. Niedźwiedzia Łapa miał taką nadzieję, nie mniejszą od samego synalka. Nie chciał, aby ziściły się jego obawy; bardzo racjonalne i sensowne, ale i okrutnie smutne. Nie miał zamiaru straszyć kocurka. Nie miałby serca... Nawet zachowanie malucha nie wskazywało na żadne zaniedbanie ze strony rodzica. Niewiele tak młodych kociąt było wyartykułowanych i świadomych w doborze słów, a do tego grzecznych i uprzejmych dla nieznajomych. To, swoją drogą, również wzbudziło w uczniu pewne obawy. Co jeśli uwierzy mu, że matka zaraz wróci, a dobierze się do niego jakiś zwyrodnialec? Otwartość zwykle jest wspaniałą zaletą, ale nieodpowiednio przez kogoś wykorzystana, również wadą.
— A… Pan? Kim jest? Pan też ma jakieś imię jak ja, Rybka albo mama? — koteczek przekrzywił rudą główkę i wlepił w niego zielone ślepia. Zmrużył je i zmierzył go dokładnie wzrokiem; od łap, aż po czubki uszu. Miodka bawiła niezmiernie różnica wzrostu. Już chciał się przedstawić, ale Glonik uprzedził go i dodał. — Jest Pan dość… gibki? Albo… o, kompaktowy? Umie się Pan składać jak żółwiki?
Zaśmiał się serdecznie. Uwielbiał kocięta i ich nietuzinkowe podejście do życia. Brakowało mu u dorosłych kotów tej cechy, tego nieskomplikowanego sposoby odbierania rzeczywistości.
— Hmm... Kiedy ostatnio sprawdzałem, na imię było mi Niedźwiedzia Łapa, a nie Żółwiowa Łapa — wykorzystał możliwość odpowiedzenia na dwa pytania jednocześnie. — Ale gibkości nikt mi nie odbierze. Gdybym chciał, mógłbym tak wygiąć do tyłu grzbiet, że nosem dotknąłbym tylnej łapy.
— A chciałby Pan, Panie Niedźwiedzia Łapo? — zalśniły mu oczka.
— Niekoniecznie, pobolewa mnie kark. — uśmiechnął się żartobliwie, na co Glonik lekko się zmarszczył, ale szybko odzyskał humor; znalazł kolejną rzecz, o którą mógł wypytać starszego.
— Czemu jest Pan Niedźwiedzią Łapą? Niedźwiedzie, o takich przynajmniej opowiadała mi mama, to ogromne, brązowe bestie, a pańskie łapki wcale nie są większe od łapek mamy... — zapytał, dokładnie przyglądając się palcom terminatora, a potem przeniósł wzrok na swoje, jakby chciał je porównać.
— Wcześniej miałem inne miano, ale kiedy dołączyłem do pewnej grupki, a bardziej wręcz dużej rodziny, musiałem je na jakiś czas zmienić. — powiedział i powoli przeszedł do pozycji leżącej, wkładając swoje niedźwiedzie łapy pod pierś. Zauważył, że ciągłe zadzieranie głowy było dla kocurka dosyć niewygodne, więc się z nim zrównał; przynajmniej w miarę możliwości.
— Co to za nietuzinkowa rodzinka? Czy ja też miałbym w takiej rodzinie inne imię niż Glonik? — zainteresowany znów przekrzywił główkę, a jego malutkie uszka były całkowicie zwrócone w stronę żółtookiego.
— Jak najbardziej. Jakbyś podrósł jeszcze troszeczkę, zostałbyś, tak jak ja, Glonikową Łapą, a potem, kto wie... Być może Glonikowym Pytaniem? — Zmrużył oczka, a na pyszczku malowało mu się delikatne niezrozumienie, co spotkało się z chichotem Miodka. — Bo taki jesteś niesamowicie dociekliwy. Pewnie po jakimś czasie byłbyś najmądrzejszym kotem w okolicy, wiesz?
— Naprawdę Pan tak uważa? — oczka mu zalśniły od pochwały. W sercu Niedźwiedzia rozlało się ciepło. Co za rozkoszny dzieciak.
— Mam niezachwiany zmysł intuicji, możesz mi w pełni zaufać. — nagle zwrócił uwagę na odgłosy w trawie. Nie wiedział, jak mógł wcześniej nie słyszeć hałasu cykad i koników polnych. Ich koncertowanie zwiastowało zbliżający się zmrok; zmartwił się. Gdzie matka malucha? Ściskało go w żołądku. Wstał, najpierw do pozycji siedzącej, następnie na cztery łapy, a ostatecznie nawet pobalansował kilka sekund na dwóch, wyciągając szyje wysoko do góry. Zaraz zrobi się ciemno. Przecież nie może go tak zostawić w szczerym polu... — Hej... Gloniku posłuchaj. Myślę, że twoja mama byłaby bardzo zmartwiona jeśli zostałbyś tutaj przez noc. Na pewno wszystko u niej w porządku; być może po prostu się troszkę zagubiła lub wróciła do twojej siostrzyczki, bo wiedziała, że taki dzielny i dojrzały synek, chodzi oczywiście o ciebie, świetnie sobie poradzi i znajdzie bezpieczne schronienie. — przełknął ślinę, trochę poddenerwowany i zestresowany tą sytuacją. Mimo wszystko kontynuował — Sęk w tym, że to nie jest do końca bezpieczne miejsce. Czy mógłbym zabrać cię do tej mojej wielkie rodziny? Jest tam ciepło i miło... Obiecuję, że jutro z samego rana razem pójdziemy poszukać twojej mamy.
[1251 słów; trening medyka]
[przyznano 25%]
<Glooonik?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz