— Chodźmy stąd — oznajmiła spokojnie koteczka — po bluzgasz na nią w naszym leżu, co? — zaproponowała.
Fiołek kiwnęła smętnie głową, oglądając się jeszcze na mentorkę.
— Zasmarkana dziadówa — burknęła pod nosem i ruszyła w kierunku obozu, a Księżycka pobiegła za nią.
~*~
— Jeszcze raz — stwierdził ze znudzeniem Kaczeńcowy Pazur. Księżycowa Łapa wymownie przewróciła oczami. Nie była terminatorką od długiego czasu, ale już zdążyła tego całym sercem znienawidzić. To było zupełnie tak, jakby ktoś wrzucił ją w worku na środek jeziora i kazał wypłynąć, a ona tylko tonęła i tonęła, z każdym dniem coraz bardziej. Jedyne, co jej wychodziło, to teoria. Odziedziczyła po matce świetną pamięć i chłonęła wiedzę wszelaką, niczym mech wodę, jednak w żaden sposób nie potrafiła wykorzystać tej zdolności do walki, chociażby się nie wiadomo jak starała.
— To bez sensu — burknęła, siadając — a ja się do tego w ogóle nie nadaję.
Jej mentor spojrzał na nią surowo. Znowu marudziła, a niby była tym bezproblemowym dzieckiem pomylonej zastępczyni i jej bardziej pomylonej partnerki. Co prawda, nie darła się przy każdej okazji, ani nie była zbyt dobroduszna, aby zabić mysz, aczkolwiek jej podejście okropnie go frasowało. Po treningu z Ćmim Trzepotem, który przeciągnął się znacznie bardziej, niż powinien, Kaczeniec miał ambicje, aby swojego następnego ucznia wytrenować szybko i sprawnie, ale Księżycowa Łapa widocznie nie wspierała jego pozycji
— Przestań — warknął — po prostu się przyłóż.
Zazwyczaj taki nie był i doskonale o tym wiedział. To wpływ jego matki sprawiał, że tak bardzo nie znosił tej części klanu, przecież tak blisko spokrewnionej z liderem! A jakby nie patrzeć, jego świętej pamięci uczennica, Ćma, również należała do ich rodziny. Czy nią również by wzgardził, gdyby żyła?
Nie.
Nie potrafił jednak pohamować swego potępienia do dzieci Ciernistej Łodygi, czy drugiego miotu Białej Sadzawki. Po prostu nie był w stanie.
— Co to da? — mruknęła szylkretka — Nigdy nie będę dobrą wojowniczką. Nie nadaję się do walki, czy polowań.
Kocur westchnął. Miał już tego dosyć.
— Więc może przynajmniej nadajesz się do biegu? Okrążysz nasz teren dwa razy i przypomnisz sobie, dlaczego musisz być wojowniczką. Masz utrzymać dobre tempo. Będę cię sprawdzał — postanowił. Oczy uczennicy otworzyły się szerzej, ale jedynie pokiwała smętnie głową. Ten bieg jednak nie miał większego sensu. Ona doskonale pamiętała, c z e m u musi zostać wojowniczką. To wszystko wina Skowronkowej Łapy.
— Możesz to jeszcze zmienić — głos w jej głowie ponownie ją nawiedził, gdy zmęczona rozpoczynała drugie koło, ku przerażeniu koteczki — na co czekasz?
Nie odpowiedziała.
~*~
Jednak pomimo tego, gdy wyczerpana opadła na ziemię, nie mogąc się nawet poruszyć z przemęczenia, wiedziała już, że nie ma wyboru. Jeśli nie chce żyć w ten sposób, musi przystać na propozycję Czystej Gwiazdy. Jak najszybciej.
Proszę... — pomyślała, tracąc przytomność — proszę, pojaw się znowu.
Świat zawirował, a przez jej ciało przeszedł dziwny drzeszcz. Zamknęła oczy dosłownie na chwile, a gdy je otworzyła, znowu była na tej dziwnej polanie, gdzie w s z y s t k o pachniało rozkładem. Przez krótką chwilę przestraszyła się okropnie tego, co zrobiła. Przecież nie ufała tej kocicy. Nie. Chciała się od niej odciąć, a teraz tak po prostu, jakby nigdy nic oddaje się w jej ramiona? A gdzie odpowiedzialność? Gdzie Kodeks Wojownika? Gdzie Klan Burzy?
— Dlaczego ma cię obchodzić jakiś kodeks wojownika? — usłyszała nad swoich uchem przeszywający głos kocicy — Nigdy nie chciałaś być nikim takim.
Księżyc odwróciła powoli łeb i przez krótką chwilę stała nieruchomo, gdy żółte oczy przeszywały ją wzrokiem.
Nie wykazuj strachu, nie wykazuj strachu — powtarzała sobie w myślach, gdy nagle kocica roześmiała się.
— No proszę. Księżyce mijają, a ty nadal jesteś tak cholernie urocza — oznajmiła rozbawiona liderka Klanu Prawdy. Księżycowa Łapa wyprostowała się, czując, że powinna zachowywać zimną krew, tak, jak to w kryzysowych sytuacjach zawsze działała jej matka. Spokojnie, jakby to wszystko miało miejsce gdzieś obok, a ona tylko obserwowała zdarzenia.
— Co mi oferujesz? — zapytała wprost, patrząc w oblicze rozmówczyni. Ta pokiwała głową z uznaniem, zauważając nagłą zmianę w jej zachowaniu. Po chwili przemówiła, o wiele poważniej i mniej prześmiewczo, niż dotychczas, jakby z chwilą, gdy Księżyc okazała swoje zainteresowanie ona dopiero zaczęła myśleć o niej poważnie.
— Rozpoczniesz indywidualny proces nauki. Przekażę cię pod opiekę Klonowego Futra, dawnego medyka Klanu Nocy, który nauczy cię wszystkiego, co sam wie. Oczywiście, będziesz się uczyć, jak leczyć koty, ale to nie będzie główny punkt twojej edukacji. Nim staną się trucizny.
— Trucizny? — pytanie padło z ust Księżycowej Łapy szybciej, niż ta w ogóle zdążyła nad nim pomyśleć, za co zganiła się w myślach. Brzmiało ono o wiele mniej pewnie, niż poprzednie, ale z perspektywy czasu wcale się sobie nie dziwiła. Jej dusza miała zostać oddana pod opiekę jakiegoś degeneranta z Klanu Nocy, który w dodatku miał ją uczyć trucizn! Jak kocię, które niedawno co zaczęło swój trening, miało się czuć pewnie w takiej sytuacji? A jednak, pomimo wszystko, nie potrafiła sobie wyobrazić, że opuści to miejsce bez czegoś konkretnego. Że wyjdzie i na zawsze zamknie swój kontakt z Czystą. Było w tym wszystkim coś ogromnie kuszącego, co wołało Księżycową Łapę do siebie, jakby to tutaj, na tej szarej, smutnej polanie od zawsze było jej miejsce.
— Owszem. Wszelkiego rodzaju, jakich tylko zapragniesz. Potrafią być o wiele ciekawsze, niż zwykłe zioła. A już zdecydowanie o wiele słodsze, chociaż ty, moja droga, nie będziesz ich próbować. Co ty na to?
Księżycowa Łapa zaczerpnęła powietrza do płuc tak głęboko, jak jeszcze nigdy w życiu. Musiała podjąć decyzję, teraz i mimo iż miły rozsądek kazał jej odejść, nie potrafiła dopuścić do siebie takowego zakończenia. Czy to możliwe, że naprawdę pragnęła edukować się w temacie trucizn? Tego, jak zabijać inne koty?
Zioła, to zioła — przeszło jej nagle przez myśl — będę wiedziała, czego unikać.
W końcu, uśmiechnęła się nieśmiało.
— Zgoda — mruknęła — zaprowadź mnie do niego.
Nim ktokolwiek, czy to jej mentor, rodzina, czy losowy przedstawiciel jej Klanu zdążył ją odnaleźć podniosła się i o własnych siłach podreptała dalej. Ze zdziwieniem zauważyła, że nie odczuwała zmęczenia po poprzednim biegu, a jej łapy nie pulsowały ognistym bólem. W sumie, to nie czuła zupełnie nic. Dokończyła swoje zadanie i wróciła do obozu.
~*~
Mimo początkowej niechęci, trucizny okazały się wyjątkowo ciekawym tematem. Księżyc uwielbiała poszerzać swoją wiedzę o nich równie bardzo, co o normalnych lekach. Bardzo szybko nauczyła się, do czego co służy i gdzie to znaleźć, a jej mentor-degenerat nie okazał się wcale taki najgorszy, jak zakładała. W gruncie rzeczy był miły i dużo widział, chociaż córka Ciernistej Łodygi, nieufna po rodzicielce, miała wieczne wrażenie, że źle mu z oczu patrzy.
A jak niby ma mu patrzeć? — upomniała samą siebie — Jestem przecież w Miejscu, Gdzie Brak Gwiazd.
Z czasem koteczka przyzwyczaiła się do nazwy, odoru, czy otoczenia, w jakim musiała przebywać. Stało się ono dla niej zupełnie zwyczajne, a może nawet przyjazne? To dość dziwne, ale tak. Było jej ono zupełnie przyjazne. Na swój sposób swojskie. Kończyła właśnie czternasty księżyc swojego życia i musiała przyznać, że w jej sposobie bycia zaszła dość duża zmiana. Kwestionowała wszystko, co tylko mogła. Więzy rodzinne, kodeks wojownika, czy nawet zalecenia jej matek. Teraz najświętsze były słowa Czystej Gwiazdy. To ona była tą Mądrą. Księżyc stała się o wiele pewniejsza siebie, a przy tym jeszcze bardziej oschła, niż dotychczas. I mało co obchodziło ją zdanie innych. Nie. Teraz liczyła się tylko ona, oraz jej edukacja.
I rodzeństwo, oczywiście.
Mimo przejścia na "złą stronę mocy", nadal pragnęła chronić Fiołkowej i Orlej Łapy ponad wszystko. To był ostatek kociaka, jaki w niej został.
Dzisiaj Klonowe Futro był jakiś inny, a kocica od razu to dostrzegła. Zdawał się być o wiele bardziej podekscytowany, niż dotychczas, a gdy spojrzał na Księżycke, w jego oczach zatlił się płomień złowieszczej dumy. Kotka z pochlebstwem przyjęła owe spojrzenie.
— Czeka... Cię... Próbaaa— oznajmił śpiewnie kocur.
— Na litość upadłych, mów normalnie — sarknęła w jego kierunku tortie. Zawsze stawiał trzykropki przed kolejnym słowem i do tego już przywykła, chociaż bywało to uciążliwe, jednak nie potrafiła zdzierżyć, kiedy dodatkowo modulował swój głos w jakikolwiek sposób.Ten nie przejął się tym za bardzo, uśmiechając się tylko szerzej. Na swój sposób było to pocieszne.
— Szefowa... powiedziała, że... skończyło... się... babci... sranie... Mam... dla... ciebie... misję..., Księżycu... — kontynuował. Kotka uśmiechnęła się z satysfakcją. Szefowa, co? Czyli Czysta, bez wątpienia. A skoro Czysta czegoś od niej chciała, oznaczało to, że dostąpiła wielkiego zaszczytu! Była na coś gotowa. No właśnie. Ale na co?
A jak niby ma mu patrzeć? — upomniała samą siebie — Jestem przecież w Miejscu, Gdzie Brak Gwiazd.
Z czasem koteczka przyzwyczaiła się do nazwy, odoru, czy otoczenia, w jakim musiała przebywać. Stało się ono dla niej zupełnie zwyczajne, a może nawet przyjazne? To dość dziwne, ale tak. Było jej ono zupełnie przyjazne. Na swój sposób swojskie. Kończyła właśnie czternasty księżyc swojego życia i musiała przyznać, że w jej sposobie bycia zaszła dość duża zmiana. Kwestionowała wszystko, co tylko mogła. Więzy rodzinne, kodeks wojownika, czy nawet zalecenia jej matek. Teraz najświętsze były słowa Czystej Gwiazdy. To ona była tą Mądrą. Księżyc stała się o wiele pewniejsza siebie, a przy tym jeszcze bardziej oschła, niż dotychczas. I mało co obchodziło ją zdanie innych. Nie. Teraz liczyła się tylko ona, oraz jej edukacja.
I rodzeństwo, oczywiście.
Mimo przejścia na "złą stronę mocy", nadal pragnęła chronić Fiołkowej i Orlej Łapy ponad wszystko. To był ostatek kociaka, jaki w niej został.
Dzisiaj Klonowe Futro był jakiś inny, a kocica od razu to dostrzegła. Zdawał się być o wiele bardziej podekscytowany, niż dotychczas, a gdy spojrzał na Księżycke, w jego oczach zatlił się płomień złowieszczej dumy. Kotka z pochlebstwem przyjęła owe spojrzenie.
— Czeka... Cię... Próbaaa— oznajmił śpiewnie kocur.
— Na litość upadłych, mów normalnie — sarknęła w jego kierunku tortie. Zawsze stawiał trzykropki przed kolejnym słowem i do tego już przywykła, chociaż bywało to uciążliwe, jednak nie potrafiła zdzierżyć, kiedy dodatkowo modulował swój głos w jakikolwiek sposób.Ten nie przejął się tym za bardzo, uśmiechając się tylko szerzej. Na swój sposób było to pocieszne.
— Szefowa... powiedziała, że... skończyło... się... babci... sranie... Mam... dla... ciebie... misję..., Księżycu... — kontynuował. Kotka uśmiechnęła się z satysfakcją. Szefowa, co? Czyli Czysta, bez wątpienia. A skoro Czysta czegoś od niej chciała, oznaczało to, że dostąpiła wielkiego zaszczytu! Była na coś gotowa. No właśnie. Ale na co?
— Czego żąda ode mnie Czysta Gwiazda? — zapytała bezogródkowo, patrząc w oczy swojego mentora.
— Oooch... chce... abyś... otruła...pewną... kotkę... — odparł z niewinnym uśmieszkiem. Księżyc przewróciła oczami.
— Konkrety. Proszę. — Propozycja otrucia kogoś w ogóle jej nie ruszyła. Po części, tylko na to czekała. Potrzebowała potwierdzenia swoich umiejętności. Klonowe futro ponownie otworzył pysk i swoim ślimaczym tempem wytłumaczył jej, że ową kotką jest Kwiecisty Wiatr, z jej klanu. Miała już ponad sto dwadzieścia księżyców i jeśli umrze, nikt nie powiąże tego z zatruciem, a przecież Księżyc musiała mieć jakieś praktyki. Kotka skrzywiła się.
— No, ale wiesz... To mimo wszystko mój klan — zauważyła, a kocur westchnął.
— Odciążysz... go... Przecież... ta kocica.... tylko... zabiera... wam... jedzenie.
Może parę księżyców temu ukłułoby ją gdzieś w sercu poczucie, że ten kocur ma rację. Teraz jednak, nic jej to nie ruszyło. Przyjęła jego słuszność, jako suchy fakt. Kwiecisty Wiatr musiała umrzeć. I tyle.
— Nie zawiodę was — oznajmiła, a następnie liznęła syna Kryształowej Łzy w policzek — do zobaczenia.
Po czym, z zawadiackim uśmieszkiem wróciła do swojego realnego ciała, spoczywającego na mięciutkim leżu, w sercu Klanu Burzy.
~*~
Otrucie Kwiecistego Wiatru było proste, jak połknięcie płotki. Jako uczennica, Księżycowa Łapa miała obowiązek zanosić starszym jedzenie. Nie wzbudziło więc żadnych podejrzeń, kiedy zaniosła do leża starszyzny królika, w którego przegryzionym zębami kocicy, w czasie chwytania grzbiecie, w pyszczku, a także za uszami znajdowały się niewielkie ilości nasion naparstnicy. Właściwie, najtrudniejszym elementem tego planu było schwytanie tegóż królika. Nad tym koteczka głowiła się najdłużej. Podanie pokarmu Kwiatkowi było czystą formalnością. Kocica słabo widziała, a w tym wieku, węchu także nie miała najlepszego. Podziękowała Księżycowi, która obdarowała (zwykłym) pokarmem resztę starszyzny, a następnie odeszła. Nie spodziewała się, że trutka zadziała od razu, ani tym bardziej, że królik będzie natychmiast skonsumowany, więc zwyczajnie udała się w odwiedziny do swojej siostrzyczki. Wchodząc do leża medyka pożałowała, że to nie Żmijowej Łusce podała trutkę. Miała cichą nadzieję, że ta przypadkiem poczęstuje się smakołykiem koleżanki. Jej siostra, mimo iż przytomna, nadal była w kiepskim stanie. Pysk miała poharatany pazurami tej łajdaczki. Och, jak bardzo Księżyc żałowała, że nie mogły po prostu odwdzięczyć jej się tym samym? Oszpecić ją? Sprawić, aby cierpiała?
Bardzo możliwe, że przebywając wśród sadystów stała się jedną z nich. I niewiele jej to obchodziło.
Właściwie, teraz, kiedy była u Fiołkowej Łapy, liczyła się tylko ona.
— Jak się czujesz? — zapytała potulnie, patrząc na szylkretkę. Ktoś zawołał Burzowe Serce, a ona, niby ze zdziwieniem obróciła się na wychodzącego kocura. No, proszę. Jednak stało się to szybko.
— Konkrety. Proszę. — Propozycja otrucia kogoś w ogóle jej nie ruszyła. Po części, tylko na to czekała. Potrzebowała potwierdzenia swoich umiejętności. Klonowe futro ponownie otworzył pysk i swoim ślimaczym tempem wytłumaczył jej, że ową kotką jest Kwiecisty Wiatr, z jej klanu. Miała już ponad sto dwadzieścia księżyców i jeśli umrze, nikt nie powiąże tego z zatruciem, a przecież Księżyc musiała mieć jakieś praktyki. Kotka skrzywiła się.
— No, ale wiesz... To mimo wszystko mój klan — zauważyła, a kocur westchnął.
— Odciążysz... go... Przecież... ta kocica.... tylko... zabiera... wam... jedzenie.
Może parę księżyców temu ukłułoby ją gdzieś w sercu poczucie, że ten kocur ma rację. Teraz jednak, nic jej to nie ruszyło. Przyjęła jego słuszność, jako suchy fakt. Kwiecisty Wiatr musiała umrzeć. I tyle.
— Nie zawiodę was — oznajmiła, a następnie liznęła syna Kryształowej Łzy w policzek — do zobaczenia.
Po czym, z zawadiackim uśmieszkiem wróciła do swojego realnego ciała, spoczywającego na mięciutkim leżu, w sercu Klanu Burzy.
~*~
Otrucie Kwiecistego Wiatru było proste, jak połknięcie płotki. Jako uczennica, Księżycowa Łapa miała obowiązek zanosić starszym jedzenie. Nie wzbudziło więc żadnych podejrzeń, kiedy zaniosła do leża starszyzny królika, w którego przegryzionym zębami kocicy, w czasie chwytania grzbiecie, w pyszczku, a także za uszami znajdowały się niewielkie ilości nasion naparstnicy. Właściwie, najtrudniejszym elementem tego planu było schwytanie tegóż królika. Nad tym koteczka głowiła się najdłużej. Podanie pokarmu Kwiatkowi było czystą formalnością. Kocica słabo widziała, a w tym wieku, węchu także nie miała najlepszego. Podziękowała Księżycowi, która obdarowała (zwykłym) pokarmem resztę starszyzny, a następnie odeszła. Nie spodziewała się, że trutka zadziała od razu, ani tym bardziej, że królik będzie natychmiast skonsumowany, więc zwyczajnie udała się w odwiedziny do swojej siostrzyczki. Wchodząc do leża medyka pożałowała, że to nie Żmijowej Łusce podała trutkę. Miała cichą nadzieję, że ta przypadkiem poczęstuje się smakołykiem koleżanki. Jej siostra, mimo iż przytomna, nadal była w kiepskim stanie. Pysk miała poharatany pazurami tej łajdaczki. Och, jak bardzo Księżyc żałowała, że nie mogły po prostu odwdzięczyć jej się tym samym? Oszpecić ją? Sprawić, aby cierpiała?
Bardzo możliwe, że przebywając wśród sadystów stała się jedną z nich. I niewiele jej to obchodziło.
Właściwie, teraz, kiedy była u Fiołkowej Łapy, liczyła się tylko ona.
— Jak się czujesz? — zapytała potulnie, patrząc na szylkretkę. Ktoś zawołał Burzowe Serce, a ona, niby ze zdziwieniem obróciła się na wychodzącego kocura. No, proszę. Jednak stało się to szybko.
<Fiołek?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz