Początek Pory Zielonych Liści
Wiele kotów witało tę porę radośnie - dla klanu oznaczała ona dobrobyt, wielu zapomniało też o tragediach z przeszłości, ciesząc się, że ich rodziny są obecnie bezpieczne. Złapanie zwierzyny nie było trudne, o ile unikało się największych upałów, zaś promienie słońca przyjemnie grzały kocie futro. Przynajmniej przez kilka skoków królika, zanim kot przypomniał sobie o tym, że ich obóz nie bez powodu znajduje się w przytulnej jaskini.
Oczy Świergoczącej Łapy nie potrafiły jednak docenić wszechobecnej radości oraz kolorów, ani nawet dłuższych dni. Powieki ciążyły mu, jakby ktoś położył na nich kamienie, pysk nieustannie opadał w dół, a poruszanie łapami przypominało bardziej przedzieranie się przez błoto, niż łagodny, wdzięczny trucht.
Codziennie budził się po kilku godzinach snu, poprzedzonych kilkoma zmarnowanymi godzinami, podczas których wyszukiwał źródła wody w obozie, podsłuchiwał i identyfikował koty mamroczące przez sen czy też prowadził ogólne porządki. Czasami zastanawiał się nawet czy nie powinien wyjść w tym czasie na polowanie, jednak uparcie wierzył, że może ta godzina będzie dla niego przychylna i wypuści jego umysł z tego świata. Pozwoli mu przemierzać krainy snów, gdzie mógł on nieustannie biegać, zapominając o defektach swojego ciała oraz słabnącej sile.
Nie był w stanie ukryć przed samym sobą, że jego ciało odmawia prostych czynności, a łapy nie noszą go tak daleko, jak wcześniej. Gdy jeszcze kilka księżyców temu Ogryzek namawiał go do ukończenia treningu, zapewniając, że jest on na nie gotów, tak teraz nawet i jego mentor posyłał mu zmartwione spojrzenie. Zapewne liczył, że jego uczeń powinien dojść wkrótce do siebie, ten jednak wydawał się stać w miejscu. Temat potencjalnej ceremonii zniknął z ich rozmów.
Środek Pory Zielonych Liści
Kolejna bezsenna noc. Światło księżyca muskało jego futro, gdy ten siedział przed wodospadem, spoglądając w dal. Rozpoznawał pojedyncze kształty, widział łagodny kontur morza, które ucichło na wieczór, nie pozwalając swoich falom nabrać wysokości. Gdyby nie wodospad, wieczór byłby cichy i potulny. Był to bezruch, który w ich świecie oznaczał bezpieczeństwo, spokój oraz czas na odpoczynek. Odpoczynek, którego niedane mu było zaznać, tym razem nie z jego powodu. Łapy mrowiły niemal ze zmęczenia, stawianie ich było walką z samym sobą, ale wiedział, że w walce tej ma większe szanse, niż w ponownym zaśnięciu. Mimo tego podniósł się na cztery łapy, dużo bardziej niezgrabnie niż chciałby i potrafił, zamierzając powrócić do obozu, gdy jego wzrok przykuł jakiś kształt. Ruch, kształt, niższy od niego samego, ale wyższy od zwierzyny.
Odegnał od siebie zmęczenie, wzrok mu się wyostrzył, gdy ruszył biegiem w kierunku nieznanego, gotowy stawić czoła zagrożeniu. Jego brawurowe serce nie myślało o szukaniu pomocy, wśród wielu kotów z klanu dalej czuł się jak obcy, jak kociak, więc gotów był załatwić tę sprawę sam. Wiedział, że jego pazury wciąż są ostre.
Biegł przed siebie, czując, jak ostra trawa wbija mu się w poduszki łap, ale niczego więcej nie widział, niczego nie słyszał. Stanął pośrodku pustej łąki, rozglądając się w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku, ale nawet ptaki spały o tej porze. Nikogo tu nie było. Świergotek obrócił pysk raz jeszcze, przeczesując wzrokiem dalsze tereny, aż przed jego oczami nie pojawił się on.
Obecnie był od niego niższy, jego długie łapy nie dorównywały wzrostem prawie dorosłemu kocurowi, ale jego widok od razu odświeżył wspomnienia. Widział delikatny obrys rombu na jego pysku, charakterystyczne ruchy oraz uśmiech, który często zwiastował kłopoty dla ich rodziców.
— Trójka…? — spytał nieśmiało, wyciągając łapę przed siebie, bojąc się jednak dotknąć swojego brata.
W końcu on nie żył.
[556 słów]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz