Pora Opadających Liści dobiegała końca. Już tylko ostatnie, uparte liście trzymały się gałęzi, drżąc przy każdym silniejszym podmuchu wiatru. Gdy tylko powiew nabierał mocy, spadały cicho na ziemię, niczym złote łzy dawno minionego lata. Ciemne chmury przesłaniały niebo, a z ich głębi co jakiś czas spływały krople deszczu — raz delikatne, raz gwałtowne, jakby sam świat płakał nad czymś utraconym. Na jednej z gałęzi starej topoli przysiadła jaskółka. Przechyliła smutno łebek, wpatrując się w dziuplę u stóp drzewa. Gdyby nie koty kręcące się po wilgotnym runie, zleciałaby niżej i zajrzała do środka. Coś ją niepokoiło — choć nikt nie potrafił powiedzieć, co to było. Każdy, kto odważył się zajrzeć do wnętrza dziupli, od razu czuł gęsty, duszny zapach żalu. Tak głębokiego, że aż zaraźliwego. W środku, w półmroku pachnącym mchem i wilgocią, leżała Kruszynka. Zwinięta w ciasny, nieruchomy kłębek, wyglądała jak cień samej siebie. Od śmierci Świergot nie podniosła głowy nawet na chwilę. Nie jadła, nie piła — czasem tylko polizała kroplę wody spływającą po mchu. Na początku, z trudem przyjmowała zioła od Purchawki, ale od dwóch dni nie tknęła już niczego. Ani listka, ani kropli rosy. Serce ściskało jej się z żalu, ale też z gniewu. Kochała swoją mentorkę, lecz jednocześnie nienawidziła decyzji, które ta podejmowała. Nie rozumiała, dlaczego Świergot sprowadziła rolę medyka do czegoś tak pustego, pozbawionego ducha. Może po prostu dla Kruszynki leczenie chorych nigdy nie było wystarczające. Może pragnęła czegoś więcej — sensu, znaczenia, miejsca w świecie, który zawsze zdawał się ją odrzucać. W głębi duszy wiedziała, że nigdy nie pasowała do Owocowego Lasu. Ani jako stróż, ani jako medyczka. Nawet teraz, w bólu, czuła, że nie należy do tego miejsca. Nie mogła już tu zostać… ale też nie miała dokąd odejść. Nigdy nie czuła się częścią świata. A jednak, mimo wszystko, zawsze chciała go poznać. Chciała spotkać innych medyków, chciała poznać Klan Gwiazdy, a nawet samą Wszechmatkę. Ale los nie był dla niej łaskawy. Może po prostu nigdy nie była dość dobra. Nigdy nie zasługiwała na życie. Myśli te, niczym ciernie, wbijały się w jej umysł każdego dnia.
„Gdybym się nie urodziła, wszystkim byłoby lepiej…” – powtarzała w duchu.
A może gdyby urodziła się kimś innym – silniejszym, odważniejszym, większym – mogłaby coś znaczyć. Być wojowniczką? Zastępczynią? Może nawet przywódczynią. Kogoś, kto miałby wpływ. Kogoś, kto byłby lubiany. Ale Kruszynka nie była nikim takim. Poza Świergot nie miała nikogo bliskiego. Nawet ona jednak nie była tym, czego Kruszynka naprawdę pragnęła. Widziała, jak inni spędzają czas razem — śmieją się, jedzą, rozmawiają. A ona siedziała z boku, obserwując ich z ukosa. Czuła, że nawet Świergot jej nie kochała. Bo przecież gdyby ją kochała, wybrałaby ją na szamankę... prawda? A może to po prostu nigdy nie było jej przeznaczeniem. Serce Kruszynki pękało na pół z każdym kolejnym oddechem. Łzy, ciche i gorzkie, spływały po policzkach, wsiąkając w mech. Wokół panowała cisza — ciężka, gęsta, niemal dusząca. Każdy był zajęty swoim życiem. Została tylko ona i jej myśli. Myśli ostre jak sztylety. Coraz trudniej było jej oddychać. Nie chciała już walczyć o powietrze. Nie chciała czuć. Wiedziała jednak, że nawet po śmierci nie zazna spokoju. Nawet gdyby odrodziła się jako jaskółka lub jerzyk, sama rzuciłaby się w pysk drapieżnika. Na wieczność. Nie miało znaczenia, jaką formę przyjmie — zawsze pozostanie zbyt słaba, zbyt mała, zbyt bezwartościowa. Przymknęła powieki i oparła głowę na łapach. Przed oczami przelatywały obrazy jej życia — rozmazane, przygaszone, pełne wstydu i niespełnienia. Każdy kadr był wspomnieniem porażki. Nie chciała ich oglądać. Wzięła z trudem wdech, po czym wypuściła go, zaciskając mocniej powieki. Jedna samotna łza — niczym ona sama — spadła na mech. Wstrzymała oddech, błagając, by serce wreszcie stanęło. By nie musiała już czuć. Wiedziała, że Wszechmatka jej nie zabierze, że nie chce w swoich szeregach kogoś takiego. Bo nigdy, przenigdy, nie chciała Kruszynki. Nigdy nie wypowiadała jej imienia z czułością. Jej imię nigdy nie kojarzyło się z siłą. Mogła to zmienić — miała szansę. Mogła podnieść głowę, zawalczyć o swoje znaczenie. Ale była zbyt słaba. Zbyt przestraszona. Zbyt niepewna siebie. Urodziła się jako nikt — i umierała jako nikt. Sama. W głębi zimnej dziupli. Jak kruszyna chleba pośród lśniących diamentów. Zapadła ciemność. A jej ostatnią myślą było:
„Chciałam coś znaczyć…”

Żal mi jej :(
OdpowiedzUsuń