Ciągłe
przebywanie w obozie powoli traciło sens. Koty wchodziły i wychodziły, to na
patrol, to na polowanie… Withered praktycznie nie wychylała się z jaskini,
jedynie kiedy szła po leki. A ja? Ja nie miałam nic ciekawego do roboty. Mogłam
leżeć na kamieniu i wygrzewać się w słońcu przez cały dzień! Racja, miewam
czasem problemy z kośćmi, ale nienawidzę bezczynności.
Zauważyłam,
że Braveheart i Beigesoul wracają z patrolu. Podbiegłam do zastępcy. Może on
wymyśli mi jakieś zajęcie?
–
Wiesz Torntail… Nie za bardzo wiem co mogłabyś robić… Eee… Starszyzna chyba
zajmowała się kociętami, tak? – Braveheart nie był wyraźnie do końca pewny co
powiedzieć. – Ale nie mamy kociąt. Nie możesz po prostu poleniuchować i cieszyć
się emeryturą?
–
Nie! – zaprzeczyłam natychmiastowo. – Mogę polować, choćby na swoje konto. Nie
chcę być pchłą dla klanu!
Kot
wymienił spojrzenie ze swoją towarzyszką.
–
Jeśli naprawdę aż tak tego chcesz, to nie będę cię zatrzymywać – powiedział. –
Powiadomię Silverstar o twoich uprawnieniach.
–
Och, dziękuję! – zawołałam i liznęłam go w policzek, na co Beige zareagowała
niechętnie. Po chwili wybiegłam z obozu czując się wolna i młoda jak kocię!
Okolica
była cichy i spokojny. Ledwo dało się słyszeć śpiew ptaków. Przez chwilę naszła
mnie ochota na złapanie takiego wróbla, jak to zwykłam niegdyś robić, ale bez
ogona i z moimi stawami mogę sobie ptaki najwyżej obserwować. Nagle poczułam
zapach myszy. Była niedaleko. Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam ją, kryjącą
się w niskiej trawie. Przybrałam pozycję myśliwską i podeszłam bliżej. Mysz
niestety spłoszyła się i uciekła.
–
Szlag! – warknęłam. Już nie te lata… Nagle usłyszałam głośny śmiech, ten sam co
kilka wschodów słońca temu. Rozejrzałam się, ale nic tam nie było. Znów ten
śmiech.
–
Tu jestem – odezwał się głos kotki. Odwróciłam się w jego kierunku i serce mi
zamarło. W cieniu pobliskiego krzewu siedziała szylkretowa kotka o żółtych
oczach. Miała czarny pyszczek i jedną rudą łapę.
–
Orangefoot. – Nie mogłam uwierzyć własnemu oku. Moja córka, moje jedyne dziecko!
Siedziała tak blisko mnie… Miałam wrażenie, że nie widziałam jej całe życie. –
Córeczko…
Łzy
zaczęły spływać po moich policzkach, kotka uśmiechnęła się do mnie.
–
Czemu płaczesz matko? Znów jesteśmy razem! – powiedziała wstając. Nie podeszła
do mnie jednak.
–
Moje dziecko, tak dawno cię nie widziałam! – westchnęłam oglądając jej piękne
futro. Nagle dostrzegłam bliznę na jej boku. Była świeża. – Co ci się stało?
–
To nic wielkiego, zwykły samotnik… – mruknęła cicho.
–
Opatrzę cię! Poczekaj tu… – powiedziałam i odwróciłam się w kierunku obozu.
Pobiegłam tam tak szybko, jak tylko umiałam. Poczułam lekki lęk. Żeby uleczyć
córkę muszę okraść Witheredleaf, co więcej Orange nie należy do Klanu Burzy. To
będzie zdrada! Czy warto ryzykować?
Zatrzymałam
się. Byłam kawałek od obozu. Zapach Klanu był tu bardzo silny. Skuliłam się.
Orangefoot to moja córka. Mam zamiar jej pomóc, aby duch jej ojca przetrwał.
Ripper, mój ukochany. Nasza córka.
Powoli
przedarłam się do obozu. Był prawie pusty. Ostrożnie zakradłam się do jaskini
medyka.
–
Withered?
Cisza.
Nikogo nie ma. Weszłam do środka i powtórzyłam pytanie, jednak nikt się nie
odezwał. Powoli podkradłam się do zapasów i wzięłam z nich kilka liści babki i
szpulkę pajęczych nici. Będę mogła opatrzyć rany Orangefoot. Udałam się do
wyjścia i rozejrzałam się po obozie. Beigesoul siedziała w wejściu do jaskini
wojowników, ale poza nią obóz wyglądał na pusty. Miałam szansę wydostać się
niedostrzegalnie, o ile ukryję przemycane leki. Powoli wydostałam się z jaskini
medyka i zakradłam się do sterty z piszczkami, cały czas obserwując kotkę. Nie
widziała, skąd wychodzę. Z miejsca, w którym byłam już łatwo przedostałam się
do wyjścia nawet nie przejmując się tym, czy kotka mnie widzi, czy też nie.
Mogłam teraz iść do Orangefoot!
Mojej
córki nie było w miejscu, w którym ją ostatnio widziałam. Jednak zapach krwi z
jej rany nabrał na sile. Zaczęłam węszyć i szybko złapałam jej trop. Prowadził
w kierunku przeciwnym do obozu. Szła nad wodospad. To dobrze, że nie będzie się
kręcić blisko mojego klanu. Mogłoby przecież dojść do niechcianej walki…
Gdy
byłam na tyle blisko, by słyszeć szum wody wyczułam, że zapach krwi Orange
przybrał na sile. Przyspieszyłam kroku, po chwili nawet biegłam. Słońce powoli
znikało, a okolica oblewała się ciemnością. Gwiezdny Klanie! Mam nadzieję, że
ta rana to nic poważnego! Nie zniosę kolejnej straty!
Byłam
już nad wodospadem. Przez delikatną mgiełkę przebijała się kocia sylwetka.
–
Orangefoot? – zawołałam. Cień poruszył się i nastawił uszu.
–
Matko? – Odezwała się kotka. Westchnęłam z ulgą i ostrożnie zsunęłam się z
klifu. Wskoczyłam do wody i tak szybko, jak mogłam przepłynęłam na drugi brzeg.
Znajdowałam
się o dwa królicze susy od córki. Do moich nozdrzy ponownie trafił zapach krwi,
jednak tym razem towarzyszył też mu inny. Zapach śmierci. Orangefoot siedziała
na brzegu. Jej rana była jeszcze większa niż poprzednio. Krew kapała z niej co
chwila na ziemię. Przez chwilę tego nie dostrzegałam, ale pyszczek kotki także
barwiła czerwona ciecz. Uśmiechnęła się do mnie i przesunęła po czymś łapą.
Było to szare, z początku wzięłam to za kamyk. Jednak kiedy zrobiłam kilka
kroków w przód dostrzegłam, że to zwierzę. Przyjrzałam się mu uważnie i serce
mi zamarło. Przed moją córką leżało martwe, zakrwawione kocię. Czy to mogła być
prawda? Czy Orangefoot zabiłaby niewinne kocię? Wiedziałam, że bywa okrutna,
ale nie sądziłam, że odważyłaby się zabić bezbronne maleństwo! Przyjrzałam się
maluszkowi jeszcze raz. Jego biały brzuszek zaplamiony był krwią, a z małego
pyszczka zwisał język. Ponadto kociak nie zamknął oczu. Umarł z otwartymi.
–
Przyniosłam piszczki matko – oznajmiła z niesamowitym spokojem. W jej głosie
nie dało się czuć zmęczenia, ani smutku. Był beznamiętny, oznajmujący. Do tego
w jej oczach nie było widać strachu, ani lęku. Uśmiechała się do mnie
serdecznie podsuwając bliżej mnie swoją „zdobycz”.
–
Czyje to kocie? – Próbowałam mówić z podobnym spokojem, jednak daremny mój
trud. Bałam się, a ona doskonale o tym wiedziała. Przed chwilą cieszyłam się ze
spotkania, a teraz… Nie wierzyłam temu, co widziałam.
–
Jakie kocię? – zaśmiała się. – To królik!
Szare
ciałko nawet z tej odległości pachniało Klanem Nocy. Wiedziałam, że mieli
kocięta. To jedno z nich?
–
Czy to dziecko Morningdew? – ciągnęłam. – Zabiłaś kocie z Klanu Nocy?
Kotka
zmarszczyła nos. Spojrzała na malucha.
–
Bawiła się nad rzeką, nikt jej nie pilnował – wyznała.
– A
twoja rana? Powiększyła się od naszego ostatniego spotkania! – naciskałam. –
Orangefoot! Czy ty zdajesz sobi9e sprawę z tego, co zrobiłaś?
Kotka
mrużyła wściekle oczy. Jej ogon poruszał się nerwowo.
–
Zabiłam członkinię klanu, który będzie stanowił w przyszłości zagrożenie, dla
odrodzonego Klanu Wiatru – wyjaśniła panując na buzującymi w niej emocjami. –
Na razie ta jedna mała kotka wystarczy. Potem odzyskam dawne terytorium
niszcząc Klan Burzy.
Jej
spokojny ton był okropny. Mówiła tak, jakby przed chwilą nawąchała się
kocimiętki. Jej źrenice były okrągłe, błyszczące nienawiścią. Nagle zaśmiała
się głośno. To był ten sam śmiech, który słyszałam wcześniej. Jednak teraz
przerażał o wiele bardziej. Był okropny! Zupełnie nie pasował do sytuacji, w
jakiej się znajdowałyśmy. Nagle przestała i spojrzała na mnie zmniejszając
swoje źrenice do dwóch wąziutkich kresek.
–
Dołącz do mnie matko. – Jej głos był zimny i nadal bez uczuć. – Razem
odbudujemy nasze dziedzictwo i stworzymy Klan Wiatru na nowo!
Jej
słowom towarzyszył zachęcający uśmiech. Nie mogłam jednak przyjąć tej
propozycji. Kocham córkę, ale nie mogę ciągle zdradzać Klanu Burzy. Kocham jego
członków. Są moją rodziną, tak jak Orange. Oni zadają sobie niestety tyle
trudu, by się mną zająć, a ja odwdzięczyłam się im dzisiejszą kradzieżą.
–
Nie – powiedziałam krótko. – A może zamiast niszczyć nasz klan dołączysz do
niego? Zobaczysz! Jest tu świetnie!
– Jak
ty nic nie rozumiesz! – krzyknęła. Aż odskoczyłam słysząc ten wybuch. Przed
chwilą była spokojna, ale widziałam, jak się złości. – Nie będę dołączać do
kotów, które nawet nie szanują tego, że są następcami Klanu Wiatru i zmieniają
swoją szlachetną nazwę na jakiś klan Burzy! Czy to nie ty uczyłaś mnie szacunku
do historii? Jesteśmy córkami Klanu Wiatru. Nasi przodkowie byli jego
członkami, a niektórzy nawet liderami! Chcesz to zhańbić pozwalając tym
wypłoszom na niszczenie naszej historii?
–
Orangefoot, ty naprawdę nie masz pojęcia, o czym mówisz. – Tym razem to ja
byłam spokojna. – Chodź, opatrzę cię.
–
Nie! Najpierw obiecaj, że się do mnie przyłączysz! Albo jesteś ze mną, albo
przeciw mnie!
Jej
wściekłe spojrzenie żądało odpowiedzi. Westchnęłam.
–
Zostaję z Klanem Burzy.
Położyłam
przed sobą skradzione leki i odwróciłam się. Nagle coś przydusiło mnie do
ziemi. Orangefoot warczała, gryzła mnie i drapała. Nie miałam siły się
odwrócić. Przygniotła mnie swoim młodym, silnym ciałem i atakowała szybko i
wściekle. Czułam, jak na moim grzbiecie pojawiają się kolejne, głębokie rany, a
stare się otwierają. Nagle kotka puściła mnie pozwalając się podnieść, ale
szybko chwyciła moją szyję, kiedy tylko było to możliwe. Trzymała mnie i
dusiła. Czułam, jak jej kły wbijają się w moją szyję. Po chwili znów mnie
puściła.
–
Zdrajczyni, nie matka! – prychnęła i odeszła. Próbowałam złapać oddech, jednak
moje gardło było rozszarpane. Krew lała się z mojego pyszczka kiedy tylko go
otwierałam. Sama nie wiem, jak długo leżałam dusząc się własnym oddechem.
Cierpiałam. To były ostatnie chwile mojego życia. Przewróciłam się na grzbiet.
Moim ciałem szarpnął jeszcze większy ból, niż dotychczas. Trwał jednak krótko,
a ja mogłam spokojnie patrzeć na Srebrną Skórę.
Po
chwili kilka gwiazd mrugnęło jednocześnie i zniknęło. Ból zniknął, jednak w
kolejnym momencie coś ukuło mnie w oko. Przymrużyłam je, a gdy znów było
otwarte… Nie mogłam uwierzyć! Ja widzę! Widzę obojgiem oczu! Wstałam powoli…
Wstałam! Spojrzałam za siebie, a tam był mój ogon. Byłam szczęśliwa! Cholernie
szczęśliwa! Odwróciłam wzrok od ogona, a mój pyszczek zetknął się z innym.
Wzdrygnęłam się lekko i odskoczyłam. Wtedy zauważyłam, że przede mną stoi
łaciaty kot.
–
Ripper! – Moja radość była jeszcze większa.
–
Chodź – szepnął mój ukochany liżąc mnie miedzy uszami. Ruszyłam za nim
spokojnie.
–
Gdzie idziemy? – spytałam.
–
Whitekit i Frostkit na nas czekają – oznajmił. Uśmiechnęłam się.
– A
Orangekit? Co z nią?
–
Jej jeszcze tu nie ma. I nie będzie.
Zatrzymałam
się. Straciłam Orange na zawsze, a nasze ostatnie spotkanie było pełne
nienawiści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz