also to wciąż bardzo dawne czasy
Wędrówka przeciągała się w nieskończony, upalny koszmar. Czas, płynący bezszelestnie po spalonych łąkach, zdawał zakrzywiać się i wirować, gdy natrafiał na naszą znękaną grupkę – niczym woda w rzece, gdy napływa na kamień. Prażące popołudnia nie miały końca, świty ciągnęły się i lepiły na podobieństwo żółtej żywicy – inne dni natomiast zanikały i kurczyły się tak, że wczoraj przechodziło w jutro w ciągu kilkunastu uderzeń chorego serca. Wszelkie zdarzenia straciły zakotwiczenie w tej dziwnej przestrzeni i nie sposób było stwierdzić, ile czasu goi się rana na łapie rozciętej kamieniem – trzy wschody słońca? A może dwanaście? W takich warunkach trudno było mówić wiele. Nie mogąc pozwolić sobie na wszczęcie poszukiwań – rodzeństwa lub Perły, choć ciężko to przyznać, w cieknącym z nieba żarze było mi wszystko jedno – szedłem powoli, nie zwracając większej uwagi na drogę przede mną, a zamiast tego kierując ją w głąb siebie. Niewiele tam jednak znalazłem.
Na Szybującą Mewę, jak i na całą resztę, również oddziaływał upał. Odzywał się rzadziej, rzadziej zawracał mi również głowę – za to gdy już to robił, wyładowywał więcej emocji i jego przytyki stały się bardziej dotkliwe; nie miałem na nie siły. Wyczuwałem jego frustrację, zmęczenie, znudzenie. Nie wiem, czy on wyczuwał moje; jeśli tak, to swoim zwyczajem nie przejmował się nimi.
Wielokrotnie pytałem Gwiezdnych, czemu właściwie muszę się z nim użerać; ostatecznie uczył mnie bardzo niewiele, a temat samych przodków zawsze ucinał pogardliwym prychnięciem. Nie uzyskałem odpowiedzi. Być może to arogancka aura Szybującej Mewy zakłóciła komunikację. Może to oni zdecydowali się nas porzucić, nie wiedziałem.
Miałem już dosyć.
* * *
Dniało. Wraz z błękitem nieba przez las pełzła już pierwsza nadwyżka ciepła, które wkrótce miało zamienić ziemię w niewiele ponad sparzoną słońcem skorupę; tymczasem w powietrzu unosił się żrący pył, mgłą zasnuwając pole widzenia. Klan osiadł na skraju lasu, by przeczekać dzień, a Sokole Skrzydło nakazał nam wykorzystać ten czas na trening.
– Wiesz, co to jest?
Szybująca Mewa podsunął mi pod nos kolczastą gałązkę o krągłych, granatowych owocach. Było to niedługo po większym postoju dla odzyskania sił i czułem się nieco lepiej.
– Skoro trzymasz to tak blisko mojego pyska, to pewnie trucizna.
Parsknął krótkim, charpliwym śmiechem.
– Nieźle – stwierdził, puszczając gałązkę; w tym momencie zrozumiałem, że lekcja się skończyła. Coś trzasnęło cicho, jak łamane drewno – to jego pysk wykrzywił się w suchym uśmiechu. Oczy, zmrużone szelmowsko, raz jeszcze patrzyły na mnie z ciekawością godną bardziej egzotycznego gatunku myszy, niż żywego kota. – Odzywaj się tak częściej, już prawie zapomniałem, że w ogóle umiesz.
– Hm? – odmruknąłem niewyraźnie, jednocześnie z irytacją machając ogonem. Nie miałem ochoty marnować czasu względnego chłodu na jego fanaberie.
– Odcinaj się – wyjaśnił protekcjonalnie, ogon unosząc do góry, jakby chciał mnie nim puknąć w nos. – Inaczej nie ma z tobą zabawy.
Zabawy.
Przed oczyma mignął mi obraz dawnych dni, kiedy wraz z Perłą, Jarzębinką i Tęczą nurkowaliśmy w liściach. Teraz natomiast stałem przed Szybującą Mewą, jak w obrzydłym śnie, strudzony i obolały, i czułem, jak pęka we mnie coś, co chyba miało nie pęknąć nigdy.
– Wiesz co? – Wyprostowałem się chwiejnie, tak, by nasze spojrzenia się wyrównały. Nie był to kres moich możliwości i gdybym zechciał, mógłbym unieść łeb dużo wyżej; nie chciałem jednak odsłaniać brzucha przed kimś takim. Spojrzał na mnie wyzywająco, mącąc mi mowę. Jeszcze chwilę starałem się ułożyć godną ripostę, ale ostatecznie złość wzięła górę i obdarzyłem kocura tylko krótkim, ale na tyle, ile mogłem z siebie wydobyć, stanowczym: – Wal się.
Kolejne parsknięcie. Jego odgłos tylko coraz mocniej mnie drażnił.
– Uważaj, co mówisz – ostrzegł z ironiczną słodyczą, na pokaz wysuwając pazury – bo jeszcze ktoś inny dostanie w pysk.
– Wal się – powtórzyłem z naciskiem, niemal wypluwając kolejne słowa. Promień słońca, który przebił się przez korony drzew, wiercił dziurę w mojej czaszce. Krew szumiała mi w uszach. Tak, widziałem, jak w tamtym momencie spina mięśnie tylnych łap; zaszedłem jednak za daleko, by mogło mnie to powstrzymać. – Wal się, Szybujące Ścierwo, ty nędzna podróbo medyka, ty chory powaleńcu, umiejący się tylko–
Buro-biała masa uderzyła we mnie z porażającą siłą; w następnej sekundzie mój grzbiet uderzał już o suchą ziemię. Poczułem, jak skóra na moim policzku otwiera się w kilku miejscach, wyrzucając w powietrze wąską fontannę krwi – przynajmniej taki obraz wypełnił ciemność pod moimi powiekami. Jeżeli do tej chwili rzeczywiście tak się nie stało, było to jedynie kwestią czasu.
Nie miałem wątpliwości co do tego, że kocur nie będzie się powstrzymywał. Ledwie nabrałem powietrza, już czułem pieczenie kolejnych uderzeń. Tak szybko, na ile pozwalał mi ziejący wokół chaos, odturlałem się nieco przybrałem obronną postawę; zęby obnażone, przednie łapy opuszczone na brzuch, tylne w powietrzu, gotowe do przyjęcia ataku. Zdawało mi się się, że Szybujący chwilę się zawahał.
Ale niedługo. Cios spadł pod kątem, ostre jak ciernie pazury przebiły sierść i zatopiły się w mojej skórze. Jednocześnie sam wyskoczyłem do góry i zwinąłem się, by, jak nauczyła mnie dawno Mglista Ścieżka, zamknąć oprawcę w kleszczach. Cokolwiek tylko mogłem wbić, wbiłem, i gryzłem najmocniej, jak tylko się dało; coś w środku rozsadzało moje zszargane upałem ciało, by czynić jak najwięcej krzywdy. Chciałem się rzucać, chciałem zgnieść go jak robaka, rozpłaszczyć i przebić jak kleszcza, żeby wylała się krew, cała nędzna krew, żeby nigdy nie poruszył już choćby jedną nogą.
Gdyby dodać mi w tamtej chwili potrzebnej siły, wybiłbym cały obóz bez mrugnięcia okiem. Właściwie było to potworne.
Walka skończyła się dosyć szybko. Nie byłem pewien, jak to się stało, ale w chwili, gdy dobiegała końca, znajdowałem się na ziemi, leżąc niemal płasko, z trudem łapiąc dech. Szybujaca Mewa, o ile mogłem stwierdzić, podzielał podobny los. Zaczynał się gdzieś daleko, w białym punkcie na peryferiach mojego pola widzenia; potem rozszerzał się, by przejść w górę tułowia o potarganej sierści, unoszonej rytmicznie przez ruchy płuc. Łeb leżał z drugiej strony, z zaciśniętą szczęką; mogłem wyczuć napięcie jej mięśni pod swoim policzkiem.
Jego szyja znajdowała się zaś idealnie pośrodku. Trzymałem ją w zębach.
– Mhhhh – wypuścił powietrze z cichym sapnięciem. Poruszył się lekko, starając się wyszarpnąć – zastygł jednak od razu, kiedy zorientowawszy się, co się dzieje, ostrzegawczo zacieśniłem chwyt. Mój oddech, blokowany przez kudły jego sierści, powoli się normował.
Chwilę leżeliśmy tak bez ruchu. Gdzieś ponad nami krótko zagwizdał kos, po czym odfrunął z furkotem w głąb lasu. Szybująca Mewa również się uspokajał; rozluźnił nieco mięśnie, oddychał gładko. Nie puszczałem go. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, co powinienem z nim zrobić; chyba wyczuł moje wahanie, bo w końcu odkaszlnął z wysiłkiem, co wstrząsnęło także mną, uczepionym jego gardła, i rzekł cicho:
– No to co… Co teraz zrobisz?
Najbardziej w tym głosie zadziwiło mnie to, że pomimo ochrypłego brzmienia, pomimo tego, że do przebicia jego szyi brakowało mi jedynie drobnego wysiłku, wciąż potrafił zabarwić go kpiną.
Nadal oszołomiony walką i nagłym zwycięstwem, nie umiałem myśleć jasno.
Puściłem go.
Podniósł się wolno, ostrożnie, jakby musiał się upewnić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Obserwowałem go bacznie, usadowiwszy się z boku. Kępki jego futra utkwiły mi w pysku i nijak nie mogłem się ich jeszcze stamtąd pozbyć; nie to było jednak w tamtym momencie moim priorytetem.
Wreszcie otrzepał się, skończył, stanął pewniej. Futro pod brodą wciąż miał jednak zmierzwione, kiedy podnosił głowę, by wbić we mnie wzrok pałający zimną nienawiścią. Nie spuściłem oczu. Na grzbiecie poczułem coś na kształt mrowienia; chwilę później wrażenie spłynęło niżej, do przodu, wypalając gdzieś we wnętrzu lodową ścieżkę. Zdałem sobie sprawę, że było to dokładnie to samo uczucie, które tliło się w jego oczach. Dobrze było wiedzieć, że myślimy podobnie.
Zapał do bitwy został jednak wyczerpany i choć widziałem, jak łapy Szybującej Mewy drżą, by na nowo zatopić pazury w moim ciele, nie mógłby już tego zrobić. Z ledwie słyszalnym prychnięciem odwrócił się, by zniknąć w gąszczu. Chwilę później jedynym śladem jego obecności był już tylko odległy szelest gałązek i siatka drobnych ran, które pozostawił mi na pamiątkę. Któraś z nich wciąż krwawiła. Nie przejąłem się jednak; mój umysł przejęła już jedna, pełna gorączkowego blasku myśl:
Pokonałem Szybka.
Las stawał się coraz bardziej upalny; z liści ulatywała już para. Nie umiałem się tym martwić.
byo Zorza trzymaj się
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz