W legowisku wojowników było tłoczno, zbyt tłoczno. Noc spędziła pod wejściem, pogrążona w niespokojnym półśnie. Bała się. Ledwo znajomych pyszczków, ciekawych spojrzeń posyłanych w jej stronę. Bała się głośnego szelestu swojego futra o posłanie.
Bała się, że stanie się coś złego.
Lwia Grzywa rozmawiał ze swoim bratem (przynajmniej tak podejrzewała Pójdźka, przypominając sobie, co opowiadał podczas treningów. Nie byli do siebie zbyt podobni). Cynamonowa podeszła bliżej, zachowując bezpieczną odległość. Próbując ignorować zdarzające się jej co chwilę mimowolne skurcze łapy, czekała i obserwowała. Jakoś… jakoś nie miała ochoty im przerywać. Jej mentor wyglądał na jak zwykle rozbawionego, arlekin - wręcz przeciwnie. Pewnie uśmiechnęła by się pod nosem, oglądając wymianę zdań tak dobranej pary, ale myślami była bardzo daleko…
Pożegnali się w końcu wśród śmiechu vana. Kocur odwrócił się, rozbawiony i prawie wpadł na swoją byłą uczennicę.
- Dlaczego mnie mianowałeś? - spytała, patrząc mu w oczy.
Uśmiech zszedł z rudego pyszczka. Spojrzał na nią zaskoczony.
- O, Pójdźkowy Sen. Miło cię widzieć - wyraźnie wrócił mu dobry humor. - Jak to “dlaczego”? Świetnie się spisałaś, nie miałem powodu, żeby nie polecić cię Lisiej Gwieździe.
Zimny dreszcz przepełzł środkiem jej grzbietu.
- S-spisałam? - wyjąkała. - A-ale… ale ja nie polowałam.
Mentor zmierzył ją wzrokiem, szukając na jej pyszczku oznak dowcipności. Nie znalazł, więc próbując obrócić wszystko w żart, miauknął:
- Widzę, że jeszcze nie odespałaś czuwania, Pójdźko. - Uśmiechnął się, trochę niepewnie. - Następnego wschodu słońca po tym, jak powiedziałem ci o moich planach, przyszłaś do mnie przecież i powiedziałaś, że chcesz polować. W pełni zasłużyłaś na tytuł wojowniczki, skoro nawet wstałaś wcześniej niż zwykle - Mrugnął do niej. - A wiem, jaka z ciebie popielica.
Pójdźka już nie słuchała. Jej pierś wypełnił paraliżujący strach, rozciągający swe macki coraz dalej, nie pozwalający jej myśleć spokojnie ani zrobić choć kroku.
Lwia Grzywa zagadywał ją jeszcze chwilę, ale widząc, że jak zwykle kiepski z niej kompan do dyskusji, życzył jej miłego dnia i zniknął.
Stała drżąc, choć lodowaty wiatr ustał. Z lekko rozchylonym pyszczkiem wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał jej mentor. Były mentor.
Bolały ją łapy. To była pierwsza myśl, która pojawiła się po jej nagłym przebudzeniu. Później pojawiła się krew. Przełknęła metaliczny smak, walcząc z wymiotami. Z jej oczu pociekły łzy. Tak bardzo chciała, żeby teraz przytuliła ją mamusia. Spróbowała przypomnieć sobie zapach jej miękkiego futerka, ale w głowie miała ciągle…
Krew. Kapiąca ze zwisającego z gałęzi ciała. Otwarty w niemym krzyku pyszczek. Ostatni, rzężący oddech.
Miała tego dość. Dość, dość, dość,dość, dość, dość, dość, dość, dość, dość, dość, DOŚĆ, DOŚĆ, DOŚĆ, DOŚĆ, DOŚĆ! Kiwała się w przód i tył, starając przytulić samą siebie.
Księżyc przejrzał się w plamach na jej łapach.
Krew. Znowu krew, krew brudząca jej futro, wypełniająca pyszczek, wdzierająca się do nosa, lepką falą wlatująca do płuc, wykradając stamtąd oddech. Dusiła się, charcząc.
Przed jej oczami falowały czerwone plamy. Ból w piersiach stawał się nie do zniesienia, barwiąc na czerwono resztę świata. Rzęziła, schylona nad mchem. Jej myśli uciekały jak stado spłoszonych kruków.
Chyba tak wyglądało umieranie.
I nagle złapała oddech. Kaszlała, łapczywie chwytając powietrze. Jej wzrok padł na ślady ciągnące się w noc.
Nie mogła tak dłużej. Wstała i postawiła pierwszy krok. Pasowały idealnie. Jej mięśnie same złapały rytm, stąpając po jej własnych tropach.
Zahukała sowa. Jej serce zerwało się do biegu i Pójdźka mimowolnie przyspieszyła.
Kierowała się do lasu. Czarne sylwetki pokrzywionych drzew spoglądały na nią wrogo. Tuż obok pełzał strach, przystając na śnieżnych zaspach. Czuła czyjś wzrok, wbijający jej lodowaty cierń w kark, ale gdy się oglądała, nikogo nie było. Tylko wiatr hulał po śniegu, rozrzucając w powietrzu zimne drobiny.
Mimo mrozu, było jej gorąco. Potknęła się i przeszedł ją dreszcz. Z każdym krokiem drętwe łapy słuchały jej coraz mniej.
Ślady się urwały. Niepewnie postawiła łapkę na ostatnim tropie.
Las przyglądał jej się setką niewidzialnych oczu. Coś zaszeleściło. Jej gardło ścisnęło się boleśnie, a oddech stał się niebezpiecznie płytki.
Nic tu nie było. Powinna wracać. Po prostu lunatykowała, a krew… należała do niej. Musiała się ranić po drodze, albo to z zimna. Tak. Tak musiało być. Mogła odetchnąć. Koniec ze zmęczeniem. Dosyć strachu. Tak! Zaśmiała się histerycznie, ale dźwięk zamiast dodać jej otuchy, obudził śpiące w zaspach koszmary. Zamarła.
Wiatr się zmienił. Mdlącej woni nie mogła pomylić z niczym innym.
I wtedy zauważyła.
Na krzew, dokładnie przed nią, nabita była mysz. Jej martwe ślepia patrzyły na nią w niemym przerażeniu. Pod spodem rozkwitała ciemna plama.
Mysz. Ciocia Zimorodek. Mamusia. Krew. Smród. Krew. Krew. Martwe oczy. Oddech. Kocham cię. Krew. Wnętrzności. Zabawa na śniegu. Krzyk. Krzyk krzyk krzyk krzyk krzyk. To ona krzyczy. Krew. Tonie. Topi się. Czerwień.
Zwymiotowała, plamiąc biały śnieg.
Obudziła się przed wejściem do legowiska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz