Trudno było powiedzieć, jakie myśli zasnuwały głowę Judaszowcowego Pocałunku, gdy wyruszył na spotkanie z przodkami. Szedł przed siebie w milczeniu, szybkim krokiem, jakby próbował przed czymś zdążyć lub uciec. Gdyby go zapytać, powiedziałby, że to przez nadchodzący deszcz. W końcu kłębiły się nad nimi ciemne, paskudne chmury, z których lada chwila mógły zacząć spływać strumienie lodowatej wody. A jednak było coś jeszcze. Pewna głęboka, skryta na dnie serca niepewność, o której nie mógł zapomnieć.
Jego matka nie otrzymała dziewięciu żywotów. Klan Gwiazd ją opuścił.
Nie zrobił tego bez powodu. Przodkowie byli nieomylni i sprawiedliwi – coś musiało bardzo ich rozzłościć, by nie dać jej swojego błogosławieństwa. Co zrobiła, by wzbudzić ich gniew? Czy pomimo licznych pytań, Liściasta Gwiazda wciąż umarła, zabierając ze sobą do grobu swój mroczny sekret? Czy ich liderka, ta trzęsąca się trusia, popełniła jakąś okropną zbrodnię? Też zamoczyła w czymś swoje łapy? Wierzyła tak mocno, że śmierć Zagubionego Obuwika była sprawką wilczaków i nie wiedziała, kto zamordował Srokoszową Gwiazdę. Co jeszcze mogła zrobić? Czy po prostu dostało jej się rykoszetem za występki jej wspołklanowców? I jeśli tak... Czy czekał go ten sam los?
Uderzył go powiew zimnego wiatru. Otworzył pysk po raz pierwszy od opuszczenia obozu, tylko by parsknąć z irytacją. Okropna pogoda. Pora nagich drzew zaczynała się rozkręcać na dobre, a oni byli w kompletnej rozsypce. Tylu straconych wojowników, tylu ciężko rannych. Odebrany skrawek terenu – pierwszy, lecz nikt nie mógł wiedzieć, czy ostatni. Może Nikła Gwiazda jeszcze ostrzył sobie na nich zęby, wyczekując odpowiedniego momentu, by przypuścić kolejny atak. Nie byli na to przygotowani. Już teraz znajdowali się na przegranej pozycji.
I dlatego to właśnie go potrzebował ten klan. Silnego kota, który podniesie swoich wojowników z kolan. Nie Liściastej Gwiazdy, która błagała innych przywódców, by jej posłuchali, by jej nie atakowali. Musiał pomóc Klanowi Klifu, jeśli ten chciał wrócić do swej dawnej świetności.
Gwiezdni musieli to zrozumieć.
"Jesteśmy", powiedziała bezgłośnie Ćmi Księżyc, gdy dotarli do tunelu prowadzącego do Sadzawki Gwiezdnych. Ruszyła jako pierwsza – w końcu to ona znała drogę. Judaszowiec przez chwilę się wahał, jakby obawiał się o swoją siostrzenicę; prędko jednak podążył za nią, ufając jej decyzji. W podziemnych tunelach wzrok i tak bardzo szybko przestawał być przydatny.
Przeciskali się przez cienkie, wilgotne korytarze. Łapy nieraz zapadały mu się w piachu i na wpół wyschniętym błocie, a na nos skapywały kropelki wody. Brnął przed siebie, trzymając ciągle zaraz przed sobą biały koniuszek ogona Ćmiego Księżyca. Aż w końcu ustąpiła ciemność. Przez mrok przewijała się delikatna, ledwie zauważalna poświata, jaśniejąca z każdym kolejnym krokiem. Przyspieszył.
Sadzawka lśniła, oświetlając chropowate ziemiste ściany i rysunki. Jej światło posrebrzało szarą sierść medyczki, która usiadła przy jej boku. Ruchem ogona dała znać Judaszowcowemu Pocałunkowi, by podszedł bliżej, aż do samego brzegu. Tafla sadzawki była gładka, spokojna, jakby nie przenikały przez nią żadne niepokoje z powierzchni. Jeszcze raz spojrzał na Ćmę, a raczej w jej ślepe oczy. Zawsze można było dojrzeć w nich gwiazdy, lecz teraz miał wrażenie, że migotały jak Srebrna Skóra. Odwrócił głowę. Mgliły się w niej dziesiątki różnych zmartwień, lecz rozpierzchły się z chwilą wzięcia łyka wody. Była zimna. Wręcz elektryzująca; jej energia rozchodziła się po jego ciele jak lodowaty dreszcz.
Nawet nie zauważył, kiedy zapadł w sen. Judaszowcowy Pocałunek otworzył oczy, by spostrzec, że już znał to miejsce. Tajemniczy, lecz spokojny bór otaczał go ze wszystkich stron, ustępując miejsca niedużej łące, po środku której siedział on. Z głębi lasu dochodził cichy kosi trel, jakby zwiastował nadchodzącą porę nowych liści. Spojrzał w górę. Była noc, lecz nie ciemna, mroczna i zimna. Niebo miało fioletowawy, wręcz fantastyczny kolor, a rozświetlała go lawendowa łuna i blask tysięcy gwiazd. Normalnie nie potrafił ich wszystkich dostrzec gołym okiem. Z naprzeciwka rozległ się szmer, jak gdyby ktoś przechodził przez splątane zarośla. Nie wzdrygnął się, a jedynie uśmiechnął.
Gwiazdy raz jeszcze zamigotały, jak w środku gorącego lata. Miał wrażenie, jakby nie tylko lśniły, ale też się poruszały, przybliżały. Po chwili przestało być to tylko wrażenie. Z nieba zlatywały się koty Klanu Gwiazdy. Leciały lekko, zupełnie tak, jakby była to dla nich zdolność naturalna. Wyglądały jak połyskujące, szybujące ptaki.
Kiedy wszystkie z nich zasiadły na swoich miejscach, wciąż pozostało jedno puste. Zapełniło się, gdy jedna gwiezdna postać wyłoniła się spomiędzy drzew. Ją także od razu poznał. Nie musiał nawet jej widzieć na oczy.
— Witaj, Judaszowcowy Pocałunku — miauknął idący w jego stronę kocur. Wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętał. Miał połyskujące, zielone oczy, lekko nastroszoną sierść i, co najważniejsze, małą, zdeformowaną łapę.
Schylił łeb, gdy przodek podszedł bliżej. Jego głos odbijał się jak po ścianach jaskini, uderzając go z każdej strony. Był mocny, donośny, potężny, a jednocześnie tak spokojny. Gościnny. Jakby tęsknił, jakby chciał go widzieć.
— Witaj, nieśmiertelny — mruknął Judasz i dopiero wtedy podniósł z szacunku głowę. Spojrzał prosto w ślepia Gwiezdnego. Nic się nie zmienił. Był dokładnie taki, jak przed wieloma księżycami.
— Czy jesteś gotowy na przyjęcie dziewięciu żywotów? — zapytał, a przez jego słowa przewinęły się setki głosów, jak śpiewane w chórze, choć nikt inny nie otworzył ust.
— Tak — odpowiedział z pewnością w swym głosie, której nigdy przedtem w nim nie słyszał.
— Z tym życiem daję ci dumę. — Kot ponownie ruszył w jego stronę, by zatrzymać się długość myszy przed jego pyskiem. Podniósł brodę, zanim dotknął jego nosa. — Byś zawsze nosił wysoko głowę i znał wartość siebie i swojego klanu.
Wraz z dotknięciem przez całe ciało Judaszowcowego Pocałunku przeszła fala rozrywającego bólu. Gniotła jego kości, dusiła szyję, przywierała do ziemi jak głaz. Wykręcał się, otworzył nawet pysk, jakby chciał jęczeć, lecz nie uciekł z niego żaden odgłos. Niemal spadał z łap; nie wiedział, jakim cudem jeszcze się na nich trzymał. W uszach ucichł głos medyka, a pojawiły się szepty, chichoty i wrzaski. Nazywały go mysim móżdżkiem. Wyzywały od łasiczych serc. Mówiły, że powinien skończyć jako parszywa karma dla wron, czy nietykane nawet przez te ptaki ścierwo.
Wbił w ziemię pazury, drżąc na całym ciele. Rozlazły ślimak. Powinien był umrzeć. Boi-wróbel. W tej chwili wiedział, co czuli wszyscy jego pobratymcy, których gardła przecięły wilczackie szpony. Lisi oddech. Gdyby nie było to częścią ceremoniału, już leżałby na ziemi bez krzty życia.
Wykorzystał całą siłę w swoich łapach, by spróbować się podnieść. Łajnojad. Nie był w stanie. Zapchlona skóra. Ciężar jak stos kamieni przygniatał go, nie pozwalając na żaden ruch. Wrzód na ogonie. I dopiero w tamtej chwili pomyślał, by unieść do góry łeb.
Pomimo siły, która próbowała go zgnieść, zdołał podnieść brodę. Nagle wszystkie głosy rozeszły się z piskiem, jak przerażone stado nietoperzy. Ciężar zmalał. Z trudem udało mu się wyprostować łapy. Wygiął grzbiet, wypiął pierś i uniósł pionowo ogon. I wtedy opuściły go wszystkie dreszcze.
Potrójny Krok delikatnie się do niego uśmiechnął, po czym odwrócił się, by zająć swoje miejsce wśród przodków, zostawiając swojego ulubieńca sam na sam ze swoimi myślami. Na Klan Gwiazdy... Żaden przeciwnik i żadna choroba nigdy nie sprawiły mu w połowie tak okropnego bólu. Zastanawiał się przez moment, czy tak będzie wyglądać pozostałe osiem razów, lecz nie miał na to czasu. Wystąpiła w jego stronę kolejna postać i, ponownie, dobrze ją znał.
Muskularna, wyższa od niego kotka kotka podeszła do niego, by spotkać się po długich księżycach rozłąki. To była jego pierwsza uczennica, Jeżówkowe Serce, która zmarła niedługo po swoim mianowaniu. Jej futro już nie było krwawe, a lśniące. Wciąż miała na pysku ten sam uśmiech.
— Z tym życiem daję ci odwagę. Korzystaj z niej, by bronić swego klanu, nawet jeśli poniesiesz za to śmierć — miauknęła, muskając nosem jego czoło.
Nagle objął go strach. Przerażenie. Jakby stał oko w oko z hordą psów, armią wrogiego klanu lub planującą go wciągnąć w swoje odmęty wodą. Sierść jeżyła mu się na karku, a uszy przytuliły do głowy, gdy ogłuszyły go odgłosy wojny. Miał wrażenie, że w okrzykach mógł usłyszeć usłyszeć swoich pobratymców, a w szczególności Jerzykową Werwę, Miedziany Kieł oraz Złotą Drogę. Nie obeszło się bez piekących zadrapań, obić i przemykających mu przed oczami zębów i pazurów, celujących prosto w jego pysk.
— Jeżówkowe Serce... — miauknął, otwierając niepewnie oczy, jakby bał się, że dosięgną go fantomowe ostrza. Kiedy żyła, rzadko kiedy ją za cokolwiek chwalił. Irytowała go. Trenował ją tak długo, że stał się to dla niego przykry obowiązek, a nie zaszczyt. Nie znaczyło to jednak, że jej nie doceniał. Czy zmarła myśląc, że był nią zawiedziony? — Naprawdę byłem z ciebie dumny. Jestem z ciebie dumny.
Kotka spojrzała na niego wesoło, zupełnie tak, jak patrzyła na wszystkich za życia.
— Już wiem — zapewniła, po czym odeszła na swoje miejsce, nie dając czasu na dłuższe przemyślenia.
Kolejnego kota już nie znał. Był to spory i dobrze zbudowany, lecz zgarbiony kocur. Miał kremowo-białą sierść i posiwiały pysk. Wyglądał, jakby był od niego znacznie starszy i biła od niego pewna aura, której nie mógł dobrze wytłumaczyć. Przy tym wszystkim Judasz nie mógł się pozbyć wrażenia, jakby był do niego w jakiś sposób podobny.
— Z tym życiem daję ci cierpliwość — powiedział, przytykając nos do jego skroni. — Zawsze czekaj na odpowiedni moment, bo ten, kto czeka, zostanie wynagrodzony.
Kolejna fala bólu przeszła przez jego ciało, wzbudzając mroźne dreszcze. Czuł nieodpartą ochotę strząśnięcia go, ruszenia przed siebie, by tylko się go pozbyć, lecz stał cierpliwie, zaciskając powieki. Otworzył oczy, gdy ból minął, by zobaczyć odchodzącego kocura. Nadal nie był pewny, kim był.
Jego miejsce zajął ktoś, kogo także nie widział już od bardzo dawna. Czereśniowa Gałązka nie wyglądała już na tę nerwową, martwiącą się każdym znakiem medyczkę, którą pamiętał. Szła spokojnym krokiem. Jej oczy wyglądały jak dwa płatki fiołków.
— Z tym życiem daję ci wiarę. Byś nigdy nie wątpił w naszą wolę, biegnącą przed tobą ścieżkę i własną intuicję. Byś zawsze ufał naszym wyborom, a myśl o przodkach dawała ci nadzieję nawet w najczarniejszych chwilach — miauknęła łagodnie, dotykając czoła Judaszowca.
Tym razem momentalnie nie poczuł pulsującego bólu. Kiedy jednak mrugnął, sceneria przed nim zamieniła się w ciemność.
Co się stało? — pomyślał, kręcąc głową. Zrobił na oślep jeden chwiejny krok, a gdy postawił łapę na ziemi, ta okazała się twarda i ostra, jak psie zęby. Skrzywił pysk. Nie był w stanie zobaczyć, gdzie powinien iść. Czy to wciąż była część ceremonii? Czy coś się wydarzyło?
Już miał postawić przed siebie drugą łapę, gdy zamigotało delikatne, gwiezdne światełko. Odwrócił w jego stronę łeb. Gdy skierował na nie swój wzrok, zaczęło lśnić jaśniej, oświetlając ścieżkę przez miękkie trawy. Nawet nie zauważył, gdy ponownie znalazł się na polanie, otoczony przodkami, a rany na łapie zupełnie zniknęły. A może nawet nigdy ich nie było?
Żeby dojrzeć kolejnego ducha, który szedł w jego stronę, musiał lekko zerknąć w dół.
— Z tym życiem daję ci zrozumienie, że rozmiar nie oznacza wszystkiego. — Patrząc w oczy Melodyjnego Trelu nie mógł pozbyć się pewnego zdziwienia. — To nie wielkość kota czy klanu ma znaczenie, a ich serca.
Powróciły dreszcze. Tym razem jednak Judaszowiec czuł, jakby naprzemiennie się kurczył, powiększał i wracał do oryginalnych rozmiarów. Przed oczami przelatywały mu obrazy różnych zwierząt, a w uszach rozbrzmiewały ich odgłosy. Widział oraz słyszał zarówno drobne, lecz jadowite ryjówki, niezmordowane łasice, szybkie drzemliki i waleczne osy, jak i wielkie, ale płochliwe sarny, ślepe krety, lekkomyślne mewy i ociężałe chrabąszcze. Wszystko odeszło, a gdy otworzył oczy, kotka skinęła mu głową, odwróciła się i odeszła.
Następnego kota ponownie nie znał. Była to jasna szylkretka o grubym futrze i krótkim ogonie. Od niej również czuł aurę różniącą się od innych Gwiezdnych. Była potężna, nie tylko z wyglądu, ale też zwykłego przeczucia. Czy to był znak, że te koty byli poprzednimi liderami Klanu Klifu?
— Z tym życiem daję ci szlachetność. Korzystaj z niej, by nigdy cień nie przyćmił ci wzroku, a twoje serce na zawsze pozostało czyste, jak u prawdziwego wojownika — powiedziała łagodnie, zwłaszcza jak na swój groźny wygląd.
Ból, który przez niego przeszedł, był lżejszy niż reszta. W uszach jednak dzwonił mu kocięcy płacz i błagania o litość. Ustąpiły, gdy w ciało Judaszowca uderzyła nagła fala gorąca. Parzyła go jak lawa, ogień. Następnie zawiał wicher, który objął go przejmującym mrozem, piekącym po oczach i lustrze nosa. Zostawił poczucie ciepła tylko w piersi.
Następnym kotem, który do niego podszedł, był niedawno zmarły Prószący Śnieg. Niedoszły przywódca pamiętał go głównie z kłótni z Kruszynową Knieją, które często musiał rozwiązywać sam, by inni wojownicy mogli spać w spokoju. W przeciwieństwie do kocicy, on nigdy nie był jego zwolennikiem. Zawsze był sceptyczny do tego podejścia do wiary, a w szczególności do klątwy i świętej śmierci Srokoszowej Gwiazdy. Cóż... Wychodziło na to, że po tylu księżycach naprawdę miał rację...
— Z tym życiem daję ci rozwagę. Używaj jej, by podejmować mądre decyzje, zawsze myśląc wpierw o dobrze swego klanu, a później o innych i sobie — miauknął, jak inni dotykając jego czoła nosem.
Znał już ten dreszcz. Niczym go nie zaskoczył. Jego mięśnie, strudzone odgrywaniem śmierci już siódmy raz, zniosły to wyjątkowo... Dobrze. Nie spodziewał się, że kiedyś się przyzwyczai do tak okropnego, rozrywającego od środka bólu.
Większe wrażenie na nim zrobił następny, siedzący jeszcze w oddali kot.
Natychmiast ją poznał, nawet przez świetlistą poświatę i półprzeźroczystą sierść. Nie dało się pomylić z nikim tych charakterystycznych loków. Spojrzał wprost w błyszczące oczy, które od tylu księżyców spędzały mu z powiek sen, czując ostatnie bolesne drgania opuszczające jego łapy. Otworzył delikatnie pysk.
Zagubiony Obuwik nie była już tylko ciernistym wspomnieniem. Jej kroki były pełne gracji, pełne pewności i odwagi. Samą wyprostowaną postawą swojego ciała oznajmiała, że pomimo wszystkiego, przez co przeszła ona i jej ciało, zwyciężyła. To zło poniosło klęskę.
Patrząc na nią, pomimo tego, że wyglądała na szczęśliwą, nie potrafił pozbyć się smutku. Nadal żałował tego, że nie udało mu się rozwiązać tej zawiłej zagadki. Tego, że wszystkiego musieli dowiedzieć się z ust gnijącej już Terpsychory... Skłonił łeb, gdy szylkretka znalazła się już wystarczająco blisko. Jako zastępca nie powinien na to wszystko kiedykolwiek pozwolić. Miał chronić swoich pobratymców, a trzymał wśród nich bezwzględnego mordercę.
— Z tym życiem daję ci sprawiedliwość — powiedziała, nachylając się nad jego głową. — By współklanowcy zawsze byli przez ciebie traktowani uczciwie. By twój osąd był zawsze słuszny. Byś zawsze walczył o prawdę tak, jak robiłam to ja.
Niemocy, jaka rozeszła się po jego ciele z tym darem, nie mógł porównać z żadnym innym otrzymanym żywotem. Opadł na ziemię bezwładnie, nie będąc w stanie poruszyć nawet pazurem. Jakby ktoś wydarł mu z ciała wszystkie mięśnie, wypił cała krew. Jedyne, co mu zostało, to oczy, którymi wręcz panicznie przeskakiwał z jednej strony na drugą, zszokowany. Dopiero po chwili zrozumiał – to była bezsilność, z którą zmarła Zagubiony Obuwik.
Zdradzona. Niewinna. Niepewna, czy prawda kiedykolwiek wyjdzie na wierzch, czy zabierze ją ze sobą do grobu.
On, na szczęście, nie musiał dzielić jej losu. Siły stopniowo do niego wracały, pozwalając na to, by poruszył łapami, wzniósł z ziemi cielsko i nareszcie wstał. Nagle jego nogi zaczęły wydawać się obce. Jakby dopiero musiał nauczyć się na nich chodzić. Spojrzał na swoje stopy i wbił pazury w ziemię tylko po to, by zaraz z powrotem je schować. Okropieństwo. Nie wyobrażał sobie umrzeć w ten sposób.
— Przepraszam — wydusił, spoglądając w górę na wciąż stojącą przed nim kotkę.
— Nie musisz mnie przepraszać — odpowiedziała prawie natychmiast, łagodnie, bez pretensji. — Nigdy nie przestałeś szukać odpowiedzi, jak i wielu naszych pobratymców. Sprawiedliwość i tak zawsze zwycięży — dodała, a pomimo spokoju w jej głosie, słowa kotki były gromkie, donośne jak zawołanie przywódcy.
— To wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdybym postawił na swoim — mruknął nieprzyjemnie, jakby z poczuciem winy, a to czuł niesamowicie rzadko. Jeśli nie mógł uratować Zagubionego Obuwika, mógł przynajmniej pomóc klanowi uniknąć całej wojny i wykorzystywania przez zapchlone samotniczki...
— Nie musisz się martwić. Sprawiedliwość i tak zawsze zwycięży — miauknęła Gwiezdna, po czym odeszła na swoje miejsce, zostawiając za sobą błyszczący ślad.
Ostatnie życie.
Nie musiał nawet patrzeć, by wiedzieć, kto przyjdzie mu je podarować. Gdy mimo wszystko uniósł głowę, spotkał się spojrzeniami z matką, widzącą go po raz pierwszy od dnia (a raczej nocy) bitwy. Patrzyła na niego z tęsknotą, z żalem, z kołatającym jej serce bólem. Wiedział, co czuła. On także cieszył się, że mógł ją znów zobaczyć.
— Jestem... Jestem z ciebie taka dumna — wyszeptała drżącym głosem, w przeciwieństwie do innych przodków, którzy podarowywali mu żywoty, porzucając formułki. — To... To niesamowite, że mogłam obserwować, jak mój syn wspina się na sam szczyt. To taki zaszczyt, że mogę pobłogosławić cię na prawdziwego przywódcę Klanu Klifu — mówiła, a Judaszowcowy Pocałunek mógł przysiąc, że w kącikach jej oczu pojawiły się łzy. Czy koty w Klanie Gwiazdy mogły płakać? — Będziesz prowadził ten klan dobrze. Wiem o tym. Wiem, że oddałam go w najlepsze łapy, w jakie tylko mogłam — miauknęła i zupełnie nie wytrzymała oficjalności ceremonii. Podeszła do niego blisko, by wtulić pysk pod brodę Judaszowca, wydając dźwięki przypominające łkanie. Zastygł w miejscu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić ani co jej powiedzieć.
— Dziękuję — odpowiedział jedynie, siląc się na polizanie ucha matki. Jej sierść miała dziwny posmak – jakby była pokryta pyłem.
W końcu kocica podniosła głowę, wyprostowała się i stanęła przed nim z poważnym wyrazem pyska, choć wciąż patrzyła na niego tym samym wzrokiem. Zmrużyła delikatnie oczy.
— Z tym życiem daję ci miłość. Kochaj mocno ten klan, pomimo jego wszystkich wad. Troszcz się o niego tak, jak matka troszczy się o swe kocięta — miauknęła delikatnie, dotykając nosem jego czoła po raz ostatni. Tym razem fala bólu, na którą się przygotowywał, nie nadeszła. Wypełniło go miłe uczucie wypoczęcia, jak po najpiękniejszej drzemce, w zaszyciu legowiska, niezmąconej ciszy, cieple i przy kojących liźnięciach matki. Jak otoczone opieką kocię. Tak, jak wyglądało jego życie przed raptem stoma księżycami.
Gdy kotka odsunęła się, sam czuł, że był gotowy. Jego łapy były już zdrętwiałe od całego bólu; miał wrażenie, jakby przez parę wschodów słońca szedł bez przerwy, zdzierając sobie skórę z poduszek łap. Jego duch był silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. Wylewał się z niego przez pysk, nozdrza i oczy. Jak gdyby płonął od środka, płonął żywym ogniem.
Na środek znów wyszedł Potrójny Krok, któremu Liściasta Gwiazda oddała swe miejsce. Medyk spojrzał na niego z uśmiechem.
— Witam cię nowym imieniem Judaszowcowej Gwiazdy. Twoje stare życie minęło. Teraz otrzymałeś dziewięć żywotów przywódcy, a Klan Gwiazdy powierza ci przewodzenie Klanem Klifu. Broń go, opiekuj się starszymi i młodszymi, czcij przodków i tradycję kodeksu wojownika. Przeżyj każde kolejne życie z dumą i godnością.
— Judaszowcowa Gwiazda! Judaszowcowa Gwiazda! Judaszowcowa Gwiazda! — Rozległ się ten sam chór, który wcześniej go witał, tym razem skandując jego imię. Przymknął powieki, czując nagłą senność pochłaniającą jego umysł.
Nawet nie zauważył, kiedy wszystko się skończyło, a on wrócił do świata żywych.
***
Otworzył ślepia, gdy w jego uszach wciąż cichły głosy Gwiezdnych. Podniósł się i spojrzał na Ćmi Księżyc, która siedziała z boku, doglądając go w czasie świętego snu. Nie wiedział, co powiedzieć. Teraz jednak już nie dokuczały mu zmartwienia. Wszystko poszło po ich myśli. Został uznany przez swoich przodków. Mrok opuścił Klan Klifu, a przynajmniej rozchmurzył się, by światło mogło przeniknąć przez cień.
— Możemy wracać — powiedział łagodnym, spokojnym, ale i zmęczonym głosem.
— Ceremonia poszła..? — miauknęła z pewną nutą niepewności.
— Po myśli. Otrzymałem dziewięć żywotów — zapewnił. — Wróćmy. Są rzeczy, które muszę załatwić.
***
Klan powitał go z radością, natchniony świeżą nadzieją. Było jednak kilka par oczu, które czekały na niego z ciekawością. Wyczekująco. Może na awans, a może na... Wyrok.
Wskoczył na mównicę, stając na grzbiecie skalnej półki. Współklanowcy patrzyli na niego tak, jak patrzyli na Liściastą Gwiazdę po jej ceremonii, co po odkryciu prawdy było dziwnie trapiące. Wziął głęboki wdech.
— Klanie Klifu! Przybyłem z wyprawy do Sadzawki Klanu Gwiazdy. Otrzymałem dziewięć żywotów i miano Judaszowcowej Gwiazdy! — mówił, sprawdzając nowe imię na języku. Brzmiało... Dobrze. Pasująco. Jakby od zawsze miało takie być. — Są jednak dwie inne kwestie, którymi chciałbym się zająć. Wyprowadźcie Zielone Wzgórze — polecił, wzrokiem wskazując na kilkoro wojowników: Postrzępiony Mróz, Mniszkowy Nektar i Rozświetloną Skórę. Nieco zaskoczeni popędzili do jaskini z więźniami, by spełnić jego rozkaz. Miał to zrobić później, lecz spotkanie z Zagubionym Obuwikiem rozbudziło w nim pewien gniew. Nie mógł tego odsunąć. Musiał teraz, w tej chwili.
Długo zastanawiał się, co zrobić ze zdrajczynią. Uważał, że nie zasługiwała na życie. Zabiła współklanowca, zaplątała się w spisek i ściągnęła na nich gniew Gwiezdnych. Była dla niego niczym i nikim.
A mimo to nie chciał jej śmierci. Ten klan przelał ze swoich łap już zbyt wiele krwi.
— Zielone Wzgórze — zwrócił się do kocicy, gdy już stanęła przed jego obliczem — z tym dniem przestajesz być członkinią Klanu Klifu. Odejdź, odejdź gdzieś daleko, zabierz wszystkie swoje winy i nigdy nie pokazuj się nam na oczy — warknął ostro, wpatrując się prosto w jej oczy, przeszywając swym nienawistnym wzrokiem. Co czuła w tym momencie? Żal i wstyd? Wdzięczność, że darował jej życie, choć miał każde prawo by jej je odebrać? A może nieustającą dumę, że tak długo trzymała swą zbrodnię w tajemnicy? — Nie zatruwaj już klanów swym złem. Wojownicy odprowadzą cię na granicę, a jeśli tylko się jeszcze na niej pojawisz, to tylko pod groźbą swej śmierci.
Kątem oka dostrzegał spojrzenia, które rzucali jej inne klifiaki. Równie lub nawet bardziej zdradzone niż on, gniewne i zirytowane samą jej obecnością, może nawet niewystarczającym osądem. To Judaszowcowa Gwiazda dziś jednak otrzymał dar sprawiedliwości, nie oni – i wiedział, co teraz było dla niego słuszne.
— Zanim jednak odejdziecie — miauknął głośno po chwili ciszy, gdy grupa wojowników stała już w progu obozowiska — mam jeszcze jedną wiadomość. Przez wielu długo wyczekiwaną — dodał, zauważając ciekawe błyski. To była jeszcze trudniejsza decyzja do podjęcia. On wierzył jednak, że doszedł do najlepszego możliwego wyboru; tak, jak Liściasta Gwiazda doszła do niego. — Ten klan potrzebuje zastępcy, który stanie się moją lewą łapą. Wyznaczam na tę rolę Pikującą Jaskółkę.
Owacje na chwilę go ogłuszyły tak, jak głosy Gwiezdnych. Kremowa wojowniczka z zaskoczonym, ale i dumnym wyrazem pyska wystąpiła z tłumu, uśmiechając się szeroko, jakby całe życie czekała na tę jedną chwilę. Patrzyli na nią różnie – z radością, szacunkiem, czy nawet nutą goryczy i zazdrości. Gdy podeszła pod skalną półkę, przymknął oczy i skinął jej brodą z uznaniem. Kocica odwzajemniła ten gest.
Reszta słów zaginęła w donośnym wiwacie, rozbrzmiewającym głośno za sam obóz i dalej niknąc w przybywającym migocie gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz