Obudził się wcześnie i z miejsca poczuł, że coś jest zupełnie nie tak, jak trzeba. Poprzewracał się kilka razy z boku na bok, szukając winowajcy w niewygodnej pozycji, potrząsnął małą główką, wreszcie, nie zadając sobie jeszcze trudu, by wgramolić się na patykowate łapy, odpełzł na kilka kroków od ciepłego boku matki — i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, co męczyło go przez ten cały czas.
— Co się dzieje, misiu-pysiu? — Mama odwróciła się prawie od razu, tak, że właściwie nie zdążył nawet zbombardować jej brzucha uderzeniami łapek. Zadowolony z tak chętnie poświęconej mu uwagi, mlasnął cicho, pakując się prosto między łapy kocicy. Miał ważną tajemnicę do rozwiązania.
— Nie ma i-juu... wii-juu.... — zaczął, ale wtem urwał nagle, a źrenice zrobiły mu się wielkie niczym księżyc w pełni. — Aaa!!
Spróbował się wyrwać, jednak było już za późno. Nic nie mogło się ukryć przed nieubłaganym językiem Szybkiej Łani.
— A!! Boli! Zostaw! Zostaw!!
— Hej, ej, ciszej! Chcesz obudzić cały żłobek czy co? — zganiła go półgłosem, wypuszczając wreszcie z łap. Irysek wystrzelił z nich jak ścigany zając, zatrzymując się dopiero kilka swoich długości dalej. Łapy drżały mu lekko, oczy, chociaż mrugał nimi uparcie, zaszkliły się łzami. Potworna, potworna zdrada.
To nie było tak, że nie lubił mamy. Przez większość czasu była dla niego bardzo dobra i jako jedyna potrafiła przytulić tak, że całkiem mu się to podobało — oprócz jej niczyich uścisków nie znosił. Czasami jednak zachowywała się tak strasznie, zupełnie znienacka... Nie chciał obudzić "żłobka", czemu tak powiedziała? Żłobek był okropny, kiedy się budził; cały czas hałasował, biegał, niektórzy nawet próbowali go dotykać... Okropne... Jego skóra... Wciąż czuł na sobie szorstkie pociągnięcia języka, tak diabelsko dotkliwe, jakby ktoś nacierał go z każdej strony żwirem. Przeczesane nienaturalnie, pozlepiane śliną futro nie dawało zapomnieć tortury. Jak mogła mu to zrobić? Nie rozumiał, zupełnie nie rozumiał. Bał się.
— Irysek... Irysek! Wracaj tutaj! Przecież nic ci się nie dzieje, no! — Szybka Łania już zrywała się na nogi, gotowa do pogoni za synem, ale akurat w tym momencie inny kociak przy jej boku poruszył się i stęknął, domagając się uwagi. Irysek nie dowiedział się, co było dalej, bo w ucieczce znalazł się już za załomem korytarza.
Nie była to długa odnoga — ot, ledwie dwa królicze susy dalej tunel kończyła ślepa uliczka, i może to właśnie sprawiło, że szukaniem kociaka ostatecznie nikt nie zdawał się zaprzątać sobie głowy. Irysek dopadł do ściany, pochlipując cicho. Odpowiedziały mu chłód i szmer ziarenek piasku zmarzniętej ziemi.
W tunelu było jeszcze ciemniej, niż w głównej części żłobka, ale nie przeszkadzało mu to; mrok był w jakiś sposób kojący, podobnie jak panująca w norze ciasnota. Wymacał patyk, który przyniósł tam sobie innym razem — odrapaną już nieco, wyślizganą gałązkę — i złapał ją w bezzębny pyszczek. Ciamkanie powoli go uspokajało.
Wciąż jednak czegoś mu brakowało. To ta cisza, ta nieruchomość powietrza... Po raz pierwszy w życiu Iryska, kiedy się obudził, nie wiał wiatr.
Czemu go nie było? Nie miał pojęcia, dziwiło go to i niepokoiło, ale mama nie pozwoliła mu o to zapytać i teraz nie miał już wcale jak się dowiedzieć. Czy jeszcze wróci? Tego też nie wiedział. Wytężał słuch, starając się w rytmie jaskini odnaleźć choćby nutę z nieprzewidywalnej melodii, jaka zwykle grała w szczelinach skał. Do jego uszu dotarły jedynie pierwsze postękiwania, ziewanie i piski budzących się mieszkańców żłobka, na co skrzywił się z niesmakiem. Gdyby mógł opóźnić tę porę chociaż o kilka uderzeń serca...
— I-juuu, i-juuuu... — zamiauczał cicho, bezwiednie, naśladując odgłos, który dotąd zawsze towarzyszył mu w tym przytulnym kąciku. — Szuu-uuu... Iii-juuu, wii-juuu...
Nie było to wierne naśladownictwo, ale dodało mu otuchy. Podniósł aż nieco głowę, żeby upłynnić przepływ powietrza przez krtań, i, poruszając do taktu ogonkiem, zanucił już nieco głośniej:
— I-juuu, i-juuu, sziju-wi-juuuu....
<Ktoś?>
Czajka klepie
OdpowiedzUsuń