Kroki. Oddalające się. Rozluźnienie.
Powtórzyć.
Gwiazdy odbijające się w jego tęczówkach pierwszy raz wydawały się być tak odległe.
A najważniejsza z nich przygasła, stając się tylko niewielkim punktem na nocnym niebie. Tak, jakby sama wstydziła się swojej niemocy.
Wdech.
Kolejne kroki. Zamarł. W innej rzeczywistości nie robił nic złego, ale teraz… Teraz samo jego istnienie wydawało się być zbrodnią. Mówiły mu to uśmiechy kotów wydających mu w porze szczytowania słońca jego porcję jedzenia. Mówił mu to wzrok strażników pilnujących wejścia do obozu. Szybko nauczył się, że oczy i ogon należy trzymać nisko.
Szybko nauczył się bawić w nieistnienie. Gdy przemykał po obozie, udawał, że go nie ma i wierzył, że jeśli będzie to robił dostatecznie długo, świat naprawdę zapomni o jego istnieniu. I w końcu stanie się wolny.
Poczuł cieknące po obu stronach pyska łzy, ale nie śmiał ich zetrzeć.
Te momenty, gdy po zmroku chował się w krzakach i obserwował gwiazdy… Te momenty… Chwile najgłębszej samotności.
Wydech.
Czasem podczas nich zamykał oczy i udawał, że jest gdzieś indziej. Leżał obok taty i sióstr i razem wpatrywali się w Gwiazdy, próbując odgadnąć historię każdej z nich. Śledzili wzrokiem świetliki, okruchy tych, którzy szukali Drogi.
Czasem po prostu płakał, rozrywany od środka rozpaczą i samotnością.
Bo gdy wschodziło słońce, na jego pysk musiał wrócić cień zagubionego uśmiechu.
Wróbelek doskonale wiedział, kiedy go stracił.
Wciąż czuł w pysku smak krwi, gdy tamten go uderzył. Wciąż miał w uszach ten krzyk.
Wciąż widział przerażenie w jej oczach.
Wciąż odwracał łeb, żeby nie musieć patrzeć. Żeby nie widzieć.
Żeby nie gardzić sobą jeszcze bardziej.
Wdech.
Kiedy Stwórca ukarał Iglastą Gwiazdę… Nie potrafił już powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Nie potrafił pobiec do niego, żeby mu pomóc. Po prostu stał, tak jak wszyscy, w milczeniu oglądając to, czego nikt nigdy nie powinien widzieć.
Nikt nigdy nie powinien robić.
Nie mógł sobie wybaczyć, że nic wtedy nie zrobił.
Jego tata na pewno pomógłby liderowi. Nawet jeśli miałby zapłacić za to najwyższą cenę.
Ze wspomnień spojrzały na niego brązowe ślepia. Wiedział. A mimo to poszedł.
On tego nie potrafił.
Dopiero później… Razem z Fasolką… Tylko jej determinacja trzymała go przy zmysłach. Powtarzała swój głupi plan tyle razy, że ktoś musiał zareagować. Borsuk. To ona zaproponowała Drzemlikowy Dzwonek.
Plan był prosty.
Wydech.
Nieświadomie ruszył ogonem i trącił jedną z gałęzi. Zamarł. Następne uderzenie serca trwało wieczność.
Cisza.
Drzemlikowy Dzwonek wcale nie była taka zła. I zapłaciła za to.
Następnego wschodu słońca wypuszczono więźnia. I znaleziono mech i liść, który musiał wypaść buremu po drodze.
Wyrok był prosty. Śmierć.
Spojrzała na niego. Wiedział, że nie zapomni tego wzroku nigdy.
Borsuk poklepała go tylko po ramieniu. To nie ona z nią rozmawiała. Nie ona widziała śmierć w żółtych oczach.
Nie ona ją zabiła.
Przeniósł wzrok na Polaris. Opiekunka w drodze do domu, tak powiedział mu tata.
Czy on miał dom, do którego chciał wracać?
Zamknął ślepia.
Może i nie miał domu, ale wciąż były koty, dla których jutro na jego pysku znów musi pojawić się cień uśmiechu. Nawet, jeśli jego serce było martwe. Oni muszą być szczęśliwi. Na tyle, na ile da się być szczęśliwym, gdy straciło się wszystko.
I nie ważne, jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić.
<Fasolko?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz