Dzień ucieczki z Klanu Klifu; wiele księżyców temu
— Zamknij się! Zaraz ktoś usłyszy! — wysyczała w stronę czarnej kotki.
— To może lepiej! Ktoś by cię trzepnął w ten głupi pysk! Myślisz czasami?! Używasz go?! — Zrobiła kilka kroków w jej kierunku; przez chwile Gorączkowa Łapa myślała, że ta faktycznie ją uderzy.
— Łatwo ci mówić! Zmieszali mnie z łajnem! Od kilku wschodów słońca nie wychodziłam dalej niż pod wodospad, żeby zostawić tam mech zaszczany przez bachory tej pchły! Śmierdzę mlekiem jego głupiej partnerki, futro mam zlepioną śliną jego zafajdanych kociaków!
— Jedyną osobą, którą możesz obwiniać, jesteś ty sama, wiesz?! — Zielona nie dawała za wygraną. Była wściekła. Była rozczarowana. Było jej szkoda przyjaciółki, ale wiedziała, że tym razem przesadziła. No a teraz jeszcze to wszystko.
— Nie wierzę! Ty jesteś po jego stronie!
— Na mewy na niebie, Taniec! Nie jestem po niczyjej stronie!
— Bronisz jego decyzji; uważasz, że na nią zasłużyłam, tak?! — Gotowało się w niej; teraz to ona była blisko zaatakowania czarnej. — No dawaj, przyznaj! Powiedz mi to prosto w pysk. Opluj mnie, oszczaj i najlepiej jeszcze porozpowiadaj o mnie najgorsze rzeczy. — Jej głos powoli przechodził w gardłowy warkot.
— Oszalałaś… Wystarczyła ci jedna kompromitacja, a ty straciłaś rozum… Bhaha! — Zielona Łapa złapała się łapą z głowę. Nie wiedziała powoli, co się dzieje. Była w takim szoku, że po prostu zaczęła się śmiać… Śmiać i płakać. — Powinnaś iść do Czereśniowej Gałązki… Taniec, ty jesteś chora na głowę, nie słyszysz, co wygadujesz?
— Wszystko, co mówię, jest dokładnie przemyślanie. Żadnego słowa nie żałuje. Może ty też powinnaś przemyśleć swoje… — wysyczała, garbiąc się i strosząc sierść na karku. Wzięła głęboki oddech. Dwie terminatorki przez chwilę się sobie przyglądały, ostatecznie młodsza odwróciła się i zdążyła postawić jeden krok, zanim odezwała się druga.
— Ty naprawdę nas zostawisz…? — wyjąkała czarna. Cierń wbił się w serce Gorączkowej Łapy. Poczuła, jak jej oczy stają się wilgotne, ale nie obróciła się. Wiedziała, że jeśli zrobi chociaż jeden krok do tyłu, zostanie tutaj, zostanie i dalej będzie śmierdzieć wszelkimi wydzielinami głupiej, szczęśliwej rodziny tej żałosnej, wroniej strawy… Zagryzła zęby tak mocno, że aż poczuła jak bolą ją dziąsła. — Zostawisz Pokrzywka, zostawisz swoją matkę, ojca… Zostawisz mnie, bo jeden raz odpowiedziałaś za swoje nieprzemyślane postępowanie i zrobiono ci przykrość?! Jesteś w stanie poświęcić całą swoją rodzinę, tylko dlatego, że ktoś uszczknął kawałek twojej zasranej dumy?! Jesteś aż taką egoistką?! — wrzeszczała, nie próbowała być już cicho. Nie obchodziło jej, że koty się zbudzą. Miała nawet taką nadzieję; niech wszyscy wiedzą, co się dzieje. — Psiakrew! Odpowiesz mi?!
— Żegnaj Zielona Łapo… Opiekuj się moim bratem. — Ruszyła, nie patrząc na koty, które zbierały się w obozie. Ich zaspane pyski były rozkojarzone, większość nie wiedziała, co się dzieje.
— Tchórzliwa egoistka! Samolubna mysz! — krzyczała za nią. Szylkretka nie zawahała się. Opuściła obóz.
Kiedy pod łapami poczuła wilgotną od porannego szronu trawę, rozbudziła się. Chłód ziemi ocucił ją, a wszelkie rozgrzane do czerwoności emocje, ostudziły się. Przez moment nawet pomyślała, że najlepiej będzie wspiąć się po kamieniach i udawać, że to wszystko to tylko przedstawienie, głupi dowcip. Ale nie. Nie może tego zrobić. Zapadłaby się w sobie, utraciła resztki godności, nigdy nie spojrzałaby w oczy Zielonej, ani matce, ani ojcu… Tylko Pokrzywowa Łapa by ją zrozumiał. On zawsze byłby dla niej oparciem, a wiedziała, że nie musiała być w Klanie Klifu, aby być tego pewna. Kochała brata, a to, skąd będzie go kochać, nic nie zmieniało.
Nie mogła tu stać. Nie mogła pozwolić, aby dogoniła ją Srebrna Szadź lub aby głos Koperkowego Wzgórza zawołał jej imię. To byłby koniec; nie dałaby rady się ruszyć. Zmusiła nogi do biegu. Bolało ją całe ciało. Siedziała przykurczona w kociarni, garbiła się, nosząc nasiąknięty moczem mech, chowała się przed światem, a nocami nie umiała zmrużyć oka, wiedząc, że w ten sposób tylko przyśpieszy nadejście następnego dnia, przepełnionego uwłaczającymi obowiązkami. Kiedy rozgrzała zastygłe mięśnie, fala energii przeszyła jej członki. Dawno nie miała okazji pędzić z wiatrem. Bryza, idąca znad morza, czochrała jej grzywę na piersi, piszczała w uszach i pchała do przodu.
"Szybciej! Szybciej! Zabierz mnie wietrze dalej, dalej!" — krzyczała w myślach, dodając sobie otuchy. Susy robiła zamaszyste i obszerne. Odbijała się od mokrych i giętkich kępek trawy, przyśpieszając po każdym skoku. Roztapiający się od porannych promieni szron zmywał poczucie winy, podmuchy wyganiały czarne myśli o niepewnym jutrze, a śpiew ptaków rozlewał fale nadziei.
Nie może być gorzej niż pod rządami tej łajdackiej świni.
W to pozostawało jej wierzyć…
* * *
Kilka wschodów słońca później
A gdzie konkretnie szła? Tego nie wiedziała.
Kierowała się zwyczajnie jak najdalej od swojej przeszłości. Nie interesowało ją, ile będzie musiała maszerować, zanim poczuję się jak w domu. Nie była nawet pewna, czy kiedykolwiek znajdzie nowe miejsce, które nazwie swoim domem.
"Musiałaś się z tym liczyć… Zawsze możesz podkulić ogon i wrócić, ale to by było żałosne… Najżałośniejsze na świecie"
— Zamknij się… — wysyczała do samej siebie.
"Biedna, biedna mała uczennica… Nikogo już nie ma, do nikogo nie otworzy pyska"
— Zamknij się! — krzyknęła nagłos, aż z pobliskiego śmietnika wyłoniła się brudna, śmierdząca ogryzkami głowa. Zaropiałe ślepia samotnika zmrużyły się, ale pysk był bardziej zaciekawiony niż wrogi.
— Co się gapisz? Mało masz zmartwień? — pisnęła, a kot bez słowa wrócił do buszowania wśród resztek. Przeszły ją ciarki. Mimo braku zagrożenia przyśpieszyła, a po chwili pędziła, aż brakowało jej tchu.
"Tak będziesz wyglądać, jeśli tu zostaniesz, wiesz? Obrośniesz pleśnią z jedzenia Dwunożnych. Wejdzie ci do ucha, do nosa, aż jedyne co będziesz mogła poczuć to kwaśny smród."
— Głupia kretynko, jesteś mną! Wsadź pysk do zadka i zamilcz! — wysapała, ale z braku sił nie umiała już dłużej mknąć. Chciała jedynie wydostać się z betonowego labiryntu. Wszędzie, byle nie tu.
Próbowała, jak tylko mogła, aby wyczuć świeżą woń trawy spomiędzy chmur spalin, które piekły jej płuca. Nie wiedziała, gdzie ma iść, pogubiła się, skąd przyszła i dlaczego w ogóle zdecydowała, że siedlisko bezwłosych będzie dobrym miejscem do rozpoczęcia nowego życia. Miała ochotę walić głową o kamienny murek, tylko żeby ukarać siebie z przeszłości.
Tylko że jej już nie było.
Taniec czuła, że traci kawałeczek siebie wraz z każdym oddechem.
Swędzący swąd wydzierał jej leśną duszę, a pył mieszał się z morzem płynącym w jej krwi, tworząc błoto, które powoli zastępowało mózg.
"Może to i lepiej… Po co ci ta różowa paćka, skoro nawet użytku z niej nie ma…"
— Psiamać! Wypchaj się psim łajnem! — wrzasnęła i przycisnęła głowę do chropowatej, zimnej ściany. Naciskała tak długo, z taką siłą, aż przestraszyła się, że pęknie jej kręgosłup, a łeb zawiśnie jej bezwładnie na piersi. — Cicho… — Była na granicy płaczu. Najpewniej załkałaby, gdyby nie fakt, że pysk miała suchy jak piach; czystej wody też nie udało jej się znaleźć, od kiedy weszła pomiędzy budynki. Nie chciała marnować ani kapki wody, która jeszcze krążyła w jej organizmie. Nie miała czasu ani na łzawy upust emocji, ani na nieudane próby zdobycia jedzenia. Jej jedyną opcją była ucieczka z tej szarej rzeczywistości. Dokona tego, nieważne co by się nie wydarzyło.
* * *
— Mówisz więc, że pod czerwonym budynkiem, tym który widzę za drogą, trzymasz ukradzionego kurczaka, tak? — skrzeczał bury, stary kocur, którego rana na tylnej łapie śmierdziała mokrym szczurem.
— Dokładnie! — odpowiedziała śpiewnym głosikiem. Brew samotnika podniosła się; wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę, a wysiłek, aby utrzymać niewinną, zatroskaną maskę na pysku, był niczym mordęga. — A-a bardziej precyzyjne, jest w czerwonym budynku, na najniższym miejscu, pod kamieniem, który z jednej strony jest pusty.
— Mhmm… A powiedz mi — przerwał, aby kaszel wstrząsnął jego kruchym ciałem. Wypluł żółty skrzep. — Czemuś go tu po prostu nie przyniosła?
— Bo biały pies się tu kręci, nie widział Pan? — Podniosła brwi, udając zaniepokojenie. Faktycznie po ulicach łaziła kula szarawego futra, ale była głupsza niż Srokoszowa Gwiazda…
— Faktycznie, faktycznie… Hm… I co ty ode mnie chcesz, jeszcze raz? — Złapał się za brodę.
— Wskazania kierunku, tylko tyle! — Rozpromieniła się, zbliżając się do o kroczek w stronę starucha.
"Ale cuchnie…"
— Coś mi ty śmierdzi…
"To ty…"
— Cicho! — syknęła cicho do samej siebie.
— Co?! — rzucił samotnik.
— A-a! Ci-Ciutke mi się śpieszy! Muszę zdążyć na… Na narodziny mojego rodzeństwa! Mama się okoci zapewne już wieczorem, a być może wcześniej. Rozumie Pan. — Zmyśliła prędko. Starała się, jak tylko mogła, aby wyglądać na zatroskaną.
— Chyba że tak — burknął i podrapał się zdrową nogą po uchu, stękając głośno. — Musisz iść tam. W jednym miejscu jest wysoki murek, ja bym go nie pokonał, ale ty masz zdrowe nogi, więc pewnie nie sprawi ci kłopotu. — Przerwał, aby zjeść pchły i brud, który zebrał mu się pod pazurem. Taniec walczyła, aby nie zwymiotować mu pod nogi. Jedyne kąciki drgały jej nerwowo. — Ee… No i ten… Potem będą jakieś mniejsze laski, ale to nie te, co ich szukasz. Bo mówiłaś, że gdzie dokładnie idziesz?
— Duży… Las? — Czuła, że wkopuję się powoli w dołek.
— Mhmf… Jest rzeka, za nią jest las. Łowiłem w niej ryby, jak byłem młodszy. — Stary pokręcił nosem. Niecierpliwił się, a jego brzuch wydawał różne odgłosy. — Dobra młoda, wiesz co. Zjeżdżaj już stąd. Nie ważne, do jakiego lasu cię ciągnie, idziesz tam. — tutaj wskazał po raz kolejny ten sam kierunek. Wstał, a Taniec miała wrażenie, że słyszy wszystkie jego stawy. Wystarczyło, że delikatnie dotknął jej ciała, a od razu poczuła na sobie ciała pcheł, które dziarsko podskakiwały, radując się na myśl o smakowitej wyżerce. Sam kontakt, nawet krótki, sprawił, że kwaśna, wodnista treść żołądka podeszła jej pod sam język.
Nie traciła czasu i ruszyła pędem we wskazaną stronę.
Zwłaszcza że kurczak ukryty pod czarną skrzyneczką w czerwonym budynku nigdy nie istniał.
* * *
— Mogę w czymś pomóc? — Zjeżyła się. Niczym oparzona odwróciła łeb w stronę nadeszłego pytania. Kilka kocich długości dalej był niewielki kocur; zmierzał spokojnie w jej stronę. Był krągły i czysty, zadbane futerko gładko przylegało do grzbietu, pachniał kwiatami ogrodowymi i kocią karmą.
— A-a! — zaczęła, ale nawet nie wiedziała, co powiedzieć.
— Tak?
— Prze-przepraszam już idę — wydukała. Nie miała siły na sprzeczki. Mimo że pieszczoch był mniejszy, no i był pieszczochem, raczej nie dałaby rady się obronić, a tym bardziej nie chciała uciekać.
— Nie musisz! — powiedział przyjacielsko, siadając w bezpiecznej odległości. Kotka zmarszczyła brwi. — Wybacz, że nie podejdę, ale śmierdzisz jak mój pudełkowy wychodek, a nawet gorzej! — wyświergotał, jak gdyby opowiadał przyjemną historyjkę.
— Nie no… Rozumiem — mruknęła pod nosem.
— Jesteś jedną z tych, co się biją w mieście? — zapytał, zaciekawiony przekręcając łeb. — Zawsze chciałem jednego poznać, a ty wyglądasz tak mizernie, jakbyś cały dzień tarzała się w śmieciach w morderczych treningach. Mój dziadulek podobno był mistrzem walk.
Już chciała zaprzeczyć i popukać kota w czoło pazurem, ale wyczuła swoją szansę.
— Ah No tak, tak to ja… — rzuciła nonszalancko. — Jestem najlepsza, najlepsza z wszystkich młodych kotek. Nazywają mnie nawet… Ee… Burzowym motylem, bo mimo kruchości, jak motyle skrzydła, potrafię pazurami wzniecić zawieruchę — skleiła na poczekaniu. Niebieskie ślepia pieszczocha rozszerzyły się. Miała go. — Opowiem ci więcej, ale jako waleczna, miejska degeneratka potrzebuje mieć dużo energii, zwłaszcza że i tej nocy będę uczestniczyć w pojedynkach.
— Wybacz! Gdzie moje maniery, już ci coś przynio-
— Tylko nie byle co, pamiętaj, muszę dbać o siebie.
— Oczywiście! — Piecuch pobiegł i zniknął za krzewem. Czekając na niego, przyglądała się okolicy. Było cicho, a barwne ogrody powoli okrywały się granatową mgłą. Kwiaty nieznacznie zamykały swoje płatki, niektóre wydawały się opadać, jakby faktycznie zapadały w sen. Oczy jej się zamykały, ale zapach mięsa obudził jej zmysły. Nieznajomy wracał, a z jego pyska zwisał pachnący, brązowy, ociekający tłuszczem kurczak. Była bliska płaczu. Kawałek musiał zostać podwędzony prosto ze stołu i był niemal większy od niosącego go kota. Wiedząc, że nie sprostałby wskoczeniu z nim na górę, obszedł dookoła dom i przecisnął się przez wykopaną dziurę. Po chwili był po drugiej stronie, a Taniec zeskoczyła z murka. Kiedy kocurek puścił udko, nie zdążył nawet zaprosić do posiłku, bo szylkretka złapała za kość i puściła się biegiem przez wysoką trawę. Słyszała jeszcze żałosne pomiaukiwania, ale jej brzuch sprawnie je zagłuszał. Zatrzymała się dopiero pod rozłożystym dębem, którego korzenie podniosły płaskie kamienie, tworzące ścieżkę. Tam się skryła i rozpoczęła posiłek. Dopiero najedzona i brudna od tłuszczu, nie martwiąc się możliwymi niebezpieczeństwami, zasnęła u jego stóp, ukryta w stercie liści.
W końcu będzie mieć siły, aby wyrwać się z siedliska dwunożnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz