Droga z obozu nie miała być długa. Znała przecież to miejsce, płyciznę trochę powyżej Zrujnowanego Mostu, gdzie mocno uczepione brzegu kępy traw i sieć wystających naokoło korzeni dawały łapom dobre oparcie nawet w mroźnej, mokrej porze; łowiły tam już kilka razy, kiedy na drzewach trzymały się jeszcze liście. Przede wszystkim wystarczyło iść w górę rzeki i nawet jeśli śniegowa pokrywa, która zagarnęła cały dotychczasowy krajobraz pod warstwę swojej nieodgadnionej ciszy, mogła zmylić jej zmysł orientacji, podążała trasą, na której nie sposób było się zgubić. Mimo to miała nieodparte wrażenie, że gdyby tylko przestała słyszeć przed sobą poskrzypywanie kroków Wirującej Lotki, natychmiast straciłaby jakiekolwiek poczucie kierunku i zostałaby już na zawsze sama w jakimś zimnym, obcym miejscu, przeniknięta do głębi bezruchem otaczającego ją śniegu.
Gorzej jeszcze — pragnęła tego, a przynajmniej jej myśli, niewyraźne, rozproszone, migoczące z lekka niczym miliony skrzących się wokoło śnieżynek ciągnęły w dół, by naturalnym ruchem rozpłynąć się w tłumie podobnych sobie drobin; zupełnie ignorowały przy tym protesty ciała kaleczonego dotkliwym chłodem, który raz po raz przecinał marną osłonę krótkiej sierści nóg, zupełnie już zresztą przemoczonej po obowiązkowej wizycie w rzece. Gdyby jednak spróbowała skupić się na bólu, mogłaby się zawahać — stanąć — i nie znaleźć już w sobie siły, aby ruszyć dalej. Dlatego wciąż stawiała sztywne, mechaniczne kroki. W ten sposób odbywała się jej niekończąca się ucieczka przed wszechogarniającym śniegiem.
Spojrzała w dół na swoje łapy, to wynurzające się, to zatapiające w bieli. Łapy, o których zwykła myśleć, że same są białe — a kontrast pomiędzy nimi a krystalicznie czystym tłem obnażał całą ułudę tego przekonania. Kolejny krok za kolejnym krokiem brudnoszarych łap, łap zesztywniałych i zmarzniętych, łap słabych, których pazury wciąż nie mogły znaleźć zaczepienia w śliskiej korze drzew, drżących łap, pod którymi spływała krew rozlana przez jeszcze inne łapy — a może to były te same — może to była ona — może będzie...
Była uczennica morderczyni śni na jawie o strumieniach krwi! Ale czy naprawdę nie ma niczego innego niż to przeszywające zimno, czy jej łapom naprawdę i po bezkres pozostaje tylko przeraźliwy mróz? Niesprawiedliwość budzi czucie w Rusałkowej Łapie; znów płynie krew, ale tym razem pod jej skórą, ogrzewając ciało. Zbyt słabo. Ciepło! Zasługuje na nie. Gdzie je znaleźć?
— Morze — szepcze bezwiednie, skupiając swoją uwagę na jej postaci; tak, w tej wrogiej porze nie mogła już szukać oparcia w rodzinie, w której przyszła na świat, pozostawała jej tylko ona, śliczna i śmiała jak zawsze, już od swojego przybycia w poprzedniej Porze Nagich Drzew niwecząca zakusy skuwających wszystko wkoło mrozów, nieprzyjaznych serc. — Kochanie... Ty uczyniłabyś ze śniegu miejsce zabaw, a nie grób...!
— Nie słyszę cię, Rusałkowa Łapo! — zawołała Wirująca Lotka, oglądając się na nią przez bark. — Musisz mówić głośniej, albo najlepiej podejdź trochę bliżej. Zostałaś strasznie z tyłu!
— To nic ważnego! — odkrzyknęła mentorce, czując, jak zalewa ją ogromna fala zażenowania. Pośpiesznie skróciła dzielący je dystans, nie zważając już na szczypiący chłód. W myślach skarciła się za tę opieszałość, a także za... cokolwiek miało miejsce przed chwilą, bo sama nie miała pojęcia, jak mogła doprowadzić się do podobnego stanu. Była uczennicą na treningu, na Klan Gwiazdy, musiała wziąć się w garść.
— Ach tak. Pewnie narzekałaś na mnie pod nosem, co? — Rusałkowa Łapa zaczęła zaprzeczać z takim zaaferowaniem, że jej mentorka aż cicho parsknęła. — Spokojnie. Zimno tak ci dokucza?
— Jest w porządku.
— Naprawdę? — Zanim uczennica zdążyła dodatkowo zapewnić ją o tym skinieniem głowy, Wirująca Lotka niespodziewanie pacnęła ją końcówką ogona w nos. — W takim razie wolałabym, żebyś pokazała to w swoich ruchach, bo na razie wcale nie wygląda. Chyba, że coś innego cię trapi?
— Nie, Wirująca Lotko. Przepraszam. Już będzie lepiej — miauknęła speszona, ale i z głębokim postanowieniem poprawy. Słowa mentorki musiała wziąć sobie do serca. Odetchnęła głęboko, przygotowując się w myślach do kontynuowania wędrówki... tymczasem w wodzie po jej prawej stronie ukazały się przyśnieżone łby zatopionych przez Dwunożnych pni.
— Wierzę ci. — Głos Wirującej Lotki wydał się jej jakby poważniejszy. Kiedy jednak zdziwiona uczennica podniosła na nią oczy, kotka zbliżała się już do falującej delikatnie tafli wody. — Pamiętasz, jak się łowi ryby, prawda?
— Oczywiście. — Przełknąwszy tę uwagę z goryczą, również zajęła miejsce na brzegu, tam, gdzie zmrożona kępa trawy rzucała na wodę nieco cienia. Wypływające z niego ryby mogły zostać oślepione ostrym, choć chłodnym słońcem — a i jej własny wzrok potrzebował odpoczynku od ciągłego migotania wody i śniegu. Wirująca Lotka zamruczała z aprobatą i skupiła się na wybranym przez siebie miejscu; uczennica poszła w jej ślady, koncentrując spojrzenie na swojej plamie cienia.
Mijały kolejne uderzenia serca, tak wiele, że liczba zupełnie traciła znaczenie. Mięśnie kotki, z początku spięte, utrzymywane w gotowości do nagłego ruchu, dawno już się rozluźniły. Tylko jej oczy niewzruszenie wpatrywały się w drgający na wodzie cień, a skrzące się na jej powierzchni kształty tańczyły na krańcach jej pola widzenia. Jej myśli podążyły za nimi ku odleglejszym sprawom.
Pora Nagich Drzew znów zawładnęła lasem i rzeką. To drugi raz, kiedy dane było jej tego doświadczyć — zdążyła przeżyć już cały cykl. Za czasów poprzednich mrozów była jeszcze głupiutkim kociakiem, który wesoło baraszkował w śniegu z Biedronką i płakał na myśl o Mglistej Gwieździe. Potem zyskała Morze i Piórolotka, została uczennicą, straciła Biedronkę, później z powodu Mglistej Gwiazdy płakali wszyscy. Była wściekła na to, co się stało. Niewytrenowana, zagubiona, zepchnięta gdzieś na dalszy plan, żeby jej mentorka mogła poświęcić się planowaniu śmierci własnych pobratymców. Chciało jej się śmiać. Chyba wtedy zwymiotowała. Nie pamiętała już. Nie chciała. Ten jeden raz Biedronka dała się przytulić, potem wreszcie zaczęła prawdziwe treningi, ale i całą tę porażkę z Kaczką, Klanie Gwiazdy, to się nigdy nie powinno było zdarzyć, ale tyle czuła wtedy, tyle przeżyła. Mówiła jej takie okropne rzeczy pod gałęziami dębu, ona słuchała, światło księżyca przebijało łagodnie przez liście i czyniło wszystko to pięknym, wtulone w siebie, przez moment były święte. Wszystko to straciła. Wcześniej jeszcze Morze została mianowana, och, jaka nieznośna to była ceremonia, jak nie do przyjęcia był — jest — dla niej ten wybór mentora, jak skrzywdzili jej najdroższą w świecie! Jedyną towarzyszkę, samą jedną wartą więcej niż cały klan wojowników. Wszyscy inni odeszli, a ona jedna została z nią, jej jedyne szczęście i Rusałkowa Łapa poprzysięgła wspierać ją i bronić aż po swój kres. Cieszyła się każdą chwilą, którą mogły spędzić razem na treningu, nawet z towarzyszącą temu udręką w postaci jej matki, Makowego Pola — starała się nimi cieszyć, kiedy tylko było to możliwe — chciała się nimi cieszyć...
Śnieg jest zimny i jego chłód szczypie ją w łapy. Nie widzi już przed sobą cienia — tylko nieznane kształty przesuwające się w dziwacznych podrygach po biało-różowym polu iskier.
— Wirująca Lotko...
Zamiast rozlewać się przed nią, ciepła woda napływa jej do oczu. To boli, tak bardzo boli, kiedy myśli o Morskiej Łapie, o tym, co zrobiłaby dla niej, i wszystko, co podsuwa jej ten nieskazitelnie biały krajobraz, który jest jedynym, co widzi nawet zza mętnej zasłony łez, to tylko śmierć...
Porą Opadających Liści Biedronka skręciła nogę. Nie pozwoliła jej do siebie podejść. Poza matkami nikt inny nie przyszedł.
Rusałkowa Łapa poczuła piekącą, przejmującą samotność. Poczucie zdrady i rozgoryczenie, usypiający brak nadziei, który przykrywał to wszystko srebrzystą warstewką. Chociaż nie rozmawiała z nią poważnie od księżyców, miała niezbitą pewność, że siostra cierpiała w ten właśnie sposób.
— Bardzo przepraszam, ale dzisiaj nie dam rady. — Jej własny głos brzmiał dziwnie ochryple i odlegle, jakby to nie ona mówiła, a jej pysk poruszał się sam.
Niedawno ciocia Kawka urodziła kocięta...
Ochłonęła dopiero po dłuższej chwili; nie była w stanie stwierdzić, ile słów mentorki straciła w ciągu tych uderzeń serca.
— Rusałkowa Łapo!
— Tak — odpowiedziała wreszcie, potrząsając głową. Odeszły już od brzegu. Znowu widziała tylko biel, poprzecinaną jedynie czernią pni drzew i plam na sierści kotki.
— Żyjesz? — Widokiem zawładnęły pomarańczowe ślepia mentorki. Musiała skinąć jej głową, bo wkrótce odsunęła się nieco. — Na osty i ciernie, jeśli źle się czujesz, to powiedz od razu, zamiast się forsować! Zaraz wpadłabyś do wody i tyle by było z twojego treningu na wojownika. Dbaj o siebie bardziej. Wracamy do obozu, zajrzysz do medyka. Jesteś w stanie iść?
— Chyba tak, Wirująca Lotko — wymamrotała niepewnie, stając na nogi. Myśl o powrocie poprzez śniegowe zaspy napawała ją jednak taką rozpaczą, że miała ochotę położyć się z powrotem na ziemi. — Ale medycy mi nie pomogą. Nie jestem przeziębiona.
— To już rozsądzi Strzyżykowy Promyk. Wybacz, ale akurat tobie nie mogę już zaufać w tej kwestii — odparła mentorka z pewną figlarnością w głosie. Zdążyła zrobić już parę kroków w stronę obozu, ale zatrzymała się i na nowo zmierzyła swoją zmarnowaną uczennicę spojrzeniem. Pomarańczowe oczy i czarne łaty w nieprzebytym morzu bieli.
Uderzyło ją wspomnienie z bardzo dawna, z czasów, zanim nadeszły pierwsze mrozy. Pszczela Duma wyszła gdzieś i razem z Biedronką z wielkim zapałem ozdabiały legowisko matek fioletowymi grzybkami, aż nie natrafiły na problem — najpiękniejsze kapelusze ukrywały się za gałęziami sumaka, które twardo broniły kociętom dostępu do swoich skarbów! Wtedy Wirująca Lotka, która w tym czasie nosiła jeszcze imię Wirującej Łapy, pomogła im odchylić je i zdobyć najcenniejsze ozdoby. W zamian pozwoliły jej później wypróbować przyozdobione już legowisko, aby sprawdzić, jak prezentuje się ono w czasie używania... Obydwie matki były zadowolone, chociaż nieco zaskoczone wyborem dekoracji. Fioletowych grzybów...
— Wirująca Lotko, nie dam rady pójść w tamtą stronę. Czy nie mogłabyś mnie zabrać gdzieś, gdzie nie ma śniegu?
Gorzej jeszcze — pragnęła tego, a przynajmniej jej myśli, niewyraźne, rozproszone, migoczące z lekka niczym miliony skrzących się wokoło śnieżynek ciągnęły w dół, by naturalnym ruchem rozpłynąć się w tłumie podobnych sobie drobin; zupełnie ignorowały przy tym protesty ciała kaleczonego dotkliwym chłodem, który raz po raz przecinał marną osłonę krótkiej sierści nóg, zupełnie już zresztą przemoczonej po obowiązkowej wizycie w rzece. Gdyby jednak spróbowała skupić się na bólu, mogłaby się zawahać — stanąć — i nie znaleźć już w sobie siły, aby ruszyć dalej. Dlatego wciąż stawiała sztywne, mechaniczne kroki. W ten sposób odbywała się jej niekończąca się ucieczka przed wszechogarniającym śniegiem.
Spojrzała w dół na swoje łapy, to wynurzające się, to zatapiające w bieli. Łapy, o których zwykła myśleć, że same są białe — a kontrast pomiędzy nimi a krystalicznie czystym tłem obnażał całą ułudę tego przekonania. Kolejny krok za kolejnym krokiem brudnoszarych łap, łap zesztywniałych i zmarzniętych, łap słabych, których pazury wciąż nie mogły znaleźć zaczepienia w śliskiej korze drzew, drżących łap, pod którymi spływała krew rozlana przez jeszcze inne łapy — a może to były te same — może to była ona — może będzie...
Była uczennica morderczyni śni na jawie o strumieniach krwi! Ale czy naprawdę nie ma niczego innego niż to przeszywające zimno, czy jej łapom naprawdę i po bezkres pozostaje tylko przeraźliwy mróz? Niesprawiedliwość budzi czucie w Rusałkowej Łapie; znów płynie krew, ale tym razem pod jej skórą, ogrzewając ciało. Zbyt słabo. Ciepło! Zasługuje na nie. Gdzie je znaleźć?
— Morze — szepcze bezwiednie, skupiając swoją uwagę na jej postaci; tak, w tej wrogiej porze nie mogła już szukać oparcia w rodzinie, w której przyszła na świat, pozostawała jej tylko ona, śliczna i śmiała jak zawsze, już od swojego przybycia w poprzedniej Porze Nagich Drzew niwecząca zakusy skuwających wszystko wkoło mrozów, nieprzyjaznych serc. — Kochanie... Ty uczyniłabyś ze śniegu miejsce zabaw, a nie grób...!
— Nie słyszę cię, Rusałkowa Łapo! — zawołała Wirująca Lotka, oglądając się na nią przez bark. — Musisz mówić głośniej, albo najlepiej podejdź trochę bliżej. Zostałaś strasznie z tyłu!
— To nic ważnego! — odkrzyknęła mentorce, czując, jak zalewa ją ogromna fala zażenowania. Pośpiesznie skróciła dzielący je dystans, nie zważając już na szczypiący chłód. W myślach skarciła się za tę opieszałość, a także za... cokolwiek miało miejsce przed chwilą, bo sama nie miała pojęcia, jak mogła doprowadzić się do podobnego stanu. Była uczennicą na treningu, na Klan Gwiazdy, musiała wziąć się w garść.
— Ach tak. Pewnie narzekałaś na mnie pod nosem, co? — Rusałkowa Łapa zaczęła zaprzeczać z takim zaaferowaniem, że jej mentorka aż cicho parsknęła. — Spokojnie. Zimno tak ci dokucza?
— Jest w porządku.
— Naprawdę? — Zanim uczennica zdążyła dodatkowo zapewnić ją o tym skinieniem głowy, Wirująca Lotka niespodziewanie pacnęła ją końcówką ogona w nos. — W takim razie wolałabym, żebyś pokazała to w swoich ruchach, bo na razie wcale nie wygląda. Chyba, że coś innego cię trapi?
— Nie, Wirująca Lotko. Przepraszam. Już będzie lepiej — miauknęła speszona, ale i z głębokim postanowieniem poprawy. Słowa mentorki musiała wziąć sobie do serca. Odetchnęła głęboko, przygotowując się w myślach do kontynuowania wędrówki... tymczasem w wodzie po jej prawej stronie ukazały się przyśnieżone łby zatopionych przez Dwunożnych pni.
— Wierzę ci. — Głos Wirującej Lotki wydał się jej jakby poważniejszy. Kiedy jednak zdziwiona uczennica podniosła na nią oczy, kotka zbliżała się już do falującej delikatnie tafli wody. — Pamiętasz, jak się łowi ryby, prawda?
— Oczywiście. — Przełknąwszy tę uwagę z goryczą, również zajęła miejsce na brzegu, tam, gdzie zmrożona kępa trawy rzucała na wodę nieco cienia. Wypływające z niego ryby mogły zostać oślepione ostrym, choć chłodnym słońcem — a i jej własny wzrok potrzebował odpoczynku od ciągłego migotania wody i śniegu. Wirująca Lotka zamruczała z aprobatą i skupiła się na wybranym przez siebie miejscu; uczennica poszła w jej ślady, koncentrując spojrzenie na swojej plamie cienia.
Mijały kolejne uderzenia serca, tak wiele, że liczba zupełnie traciła znaczenie. Mięśnie kotki, z początku spięte, utrzymywane w gotowości do nagłego ruchu, dawno już się rozluźniły. Tylko jej oczy niewzruszenie wpatrywały się w drgający na wodzie cień, a skrzące się na jej powierzchni kształty tańczyły na krańcach jej pola widzenia. Jej myśli podążyły za nimi ku odleglejszym sprawom.
Pora Nagich Drzew znów zawładnęła lasem i rzeką. To drugi raz, kiedy dane było jej tego doświadczyć — zdążyła przeżyć już cały cykl. Za czasów poprzednich mrozów była jeszcze głupiutkim kociakiem, który wesoło baraszkował w śniegu z Biedronką i płakał na myśl o Mglistej Gwieździe. Potem zyskała Morze i Piórolotka, została uczennicą, straciła Biedronkę, później z powodu Mglistej Gwiazdy płakali wszyscy. Była wściekła na to, co się stało. Niewytrenowana, zagubiona, zepchnięta gdzieś na dalszy plan, żeby jej mentorka mogła poświęcić się planowaniu śmierci własnych pobratymców. Chciało jej się śmiać. Chyba wtedy zwymiotowała. Nie pamiętała już. Nie chciała. Ten jeden raz Biedronka dała się przytulić, potem wreszcie zaczęła prawdziwe treningi, ale i całą tę porażkę z Kaczką, Klanie Gwiazdy, to się nigdy nie powinno było zdarzyć, ale tyle czuła wtedy, tyle przeżyła. Mówiła jej takie okropne rzeczy pod gałęziami dębu, ona słuchała, światło księżyca przebijało łagodnie przez liście i czyniło wszystko to pięknym, wtulone w siebie, przez moment były święte. Wszystko to straciła. Wcześniej jeszcze Morze została mianowana, och, jaka nieznośna to była ceremonia, jak nie do przyjęcia był — jest — dla niej ten wybór mentora, jak skrzywdzili jej najdroższą w świecie! Jedyną towarzyszkę, samą jedną wartą więcej niż cały klan wojowników. Wszyscy inni odeszli, a ona jedna została z nią, jej jedyne szczęście i Rusałkowa Łapa poprzysięgła wspierać ją i bronić aż po swój kres. Cieszyła się każdą chwilą, którą mogły spędzić razem na treningu, nawet z towarzyszącą temu udręką w postaci jej matki, Makowego Pola — starała się nimi cieszyć, kiedy tylko było to możliwe — chciała się nimi cieszyć...
Śnieg jest zimny i jego chłód szczypie ją w łapy. Nie widzi już przed sobą cienia — tylko nieznane kształty przesuwające się w dziwacznych podrygach po biało-różowym polu iskier.
— Wirująca Lotko...
Zamiast rozlewać się przed nią, ciepła woda napływa jej do oczu. To boli, tak bardzo boli, kiedy myśli o Morskiej Łapie, o tym, co zrobiłaby dla niej, i wszystko, co podsuwa jej ten nieskazitelnie biały krajobraz, który jest jedynym, co widzi nawet zza mętnej zasłony łez, to tylko śmierć...
Porą Opadających Liści Biedronka skręciła nogę. Nie pozwoliła jej do siebie podejść. Poza matkami nikt inny nie przyszedł.
Rusałkowa Łapa poczuła piekącą, przejmującą samotność. Poczucie zdrady i rozgoryczenie, usypiający brak nadziei, który przykrywał to wszystko srebrzystą warstewką. Chociaż nie rozmawiała z nią poważnie od księżyców, miała niezbitą pewność, że siostra cierpiała w ten właśnie sposób.
— Bardzo przepraszam, ale dzisiaj nie dam rady. — Jej własny głos brzmiał dziwnie ochryple i odlegle, jakby to nie ona mówiła, a jej pysk poruszał się sam.
Niedawno ciocia Kawka urodziła kocięta...
Ochłonęła dopiero po dłuższej chwili; nie była w stanie stwierdzić, ile słów mentorki straciła w ciągu tych uderzeń serca.
— Rusałkowa Łapo!
— Tak — odpowiedziała wreszcie, potrząsając głową. Odeszły już od brzegu. Znowu widziała tylko biel, poprzecinaną jedynie czernią pni drzew i plam na sierści kotki.
— Żyjesz? — Widokiem zawładnęły pomarańczowe ślepia mentorki. Musiała skinąć jej głową, bo wkrótce odsunęła się nieco. — Na osty i ciernie, jeśli źle się czujesz, to powiedz od razu, zamiast się forsować! Zaraz wpadłabyś do wody i tyle by było z twojego treningu na wojownika. Dbaj o siebie bardziej. Wracamy do obozu, zajrzysz do medyka. Jesteś w stanie iść?
— Chyba tak, Wirująca Lotko — wymamrotała niepewnie, stając na nogi. Myśl o powrocie poprzez śniegowe zaspy napawała ją jednak taką rozpaczą, że miała ochotę położyć się z powrotem na ziemi. — Ale medycy mi nie pomogą. Nie jestem przeziębiona.
— To już rozsądzi Strzyżykowy Promyk. Wybacz, ale akurat tobie nie mogę już zaufać w tej kwestii — odparła mentorka z pewną figlarnością w głosie. Zdążyła zrobić już parę kroków w stronę obozu, ale zatrzymała się i na nowo zmierzyła swoją zmarnowaną uczennicę spojrzeniem. Pomarańczowe oczy i czarne łaty w nieprzebytym morzu bieli.
Uderzyło ją wspomnienie z bardzo dawna, z czasów, zanim nadeszły pierwsze mrozy. Pszczela Duma wyszła gdzieś i razem z Biedronką z wielkim zapałem ozdabiały legowisko matek fioletowymi grzybkami, aż nie natrafiły na problem — najpiękniejsze kapelusze ukrywały się za gałęziami sumaka, które twardo broniły kociętom dostępu do swoich skarbów! Wtedy Wirująca Lotka, która w tym czasie nosiła jeszcze imię Wirującej Łapy, pomogła im odchylić je i zdobyć najcenniejsze ozdoby. W zamian pozwoliły jej później wypróbować przyozdobione już legowisko, aby sprawdzić, jak prezentuje się ono w czasie używania... Obydwie matki były zadowolone, chociaż nieco zaskoczone wyborem dekoracji. Fioletowych grzybów...
— Wirująca Lotko, nie dam rady pójść w tamtą stronę. Czy nie mogłabyś mnie zabrać gdzieś, gdzie nie ma śniegu?
<Wir? Sorki, że musiałaś tak długo czekać, i że to opko jest trochę pokraczne>
[1517 słów, łowienie ryb]
[1517 słów, łowienie ryb]
[Przyznano 35%]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz