BLOGOWE WIEŚCI

BLOGOWE WIEŚCI





W Klanie Burzy

Sprawa znikających kotów w klanie nadal oficjalnie nie została wyjaśniona. Zaginął jeden ze starszych, Tropiący Szlak, natomiast Piaszczysta Zamieć prawdopodobnie został napadnięty przez samotników. Chodzą plotki, że mogą być oni połączeni z niedawno wygnanym Czarną Łapą. Również główny medyk, przez niewyjaśnioną sprawę został oddalony od swoich obowiązków, większość spraw powierzając w łapy swojej uczennicy. Gdyby tego było mało, w tych napiętych czasach do obozu została przyprowadzona zdezorientowana i dość pokiereszowana pieszczoszka, a przynajmniej tak została przedstawiona klanowi. Czy jej pojawienie się w klanie, nie wzmocni już i tak od dawna panującego w nim napięcia?

W Klanie Klifu

Niedźwiedzia Siła i Aksamitna Chmurka przepadli jak kamień w wodę! Ostatnio widziano ich wychodzących z obozu w towarzystwie Srokoszowej Gwiazdy, kierujących się w nieznaną stronę. Lider powrócił jednak bez ich dwójki, ogłaszając wszystkim, że okazali się zdrajcami i zbiegli. Nie są już mile widziani na terenach Klanu Klifu. Srokosz nie wytłumaczył co dokładnie się tam stało i nie zamierza tego robić. Wkrótce po tym wydarzeniu, podczas zgromadzenia, z klanu ucieka Księżycowy Blask - jedna z córek zbiegłej dwójki.

W Klanie Nocy

Srocza Gwiazda wprowadza władzę dziedziczną, a także "rodzinę królewską". Po ciężkim porodzie córki i śmierci jednej z nowonarodzonych wnuczek, Srocza Gwiazda znika na całą noc, wracając dopiero następnego poranka, wraz z kontrowersyjnymi wieściami. Aby zabezpieczyć przyszłe kocięta przed podzieleniem losu Łabędź, ogłasza rolę Piastunki, a zaszczytu otrzymania tego miana dostępuje Kotewkowa Łapa, obecnie zwana Kotewkowym Powiewem. Podczas tego samego zebrania ogłasza także, że każdy kolejny lider Klanu Nocy będzie musiał pochodzić z jej rodu, przeprowadza ceremonię, podczas której ona i jej rodzina otrzymują krwisty symbol kwitnącej lilii wodnej na czole - znak władzy i odrodzenia.
Nie wszystkim jednak ta decyzja się spodobała, a to, jakie efekty to przyniesie, Klan Nocy może się dowiedzieć szybciej niż ktokolwiek by tego chciał.
Zaginęły dwie kotki - Cedrowa Rozwaga, a jakiś czas później Kaczy Krok. Patrole nadal często odwiedzają okolice, gdzie ostatnio były widziane, jednak bezskutecznie

W Klanie Wilka

klan znalazł się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji niespodziewanie tracąc liderkę, Szakalą Gwiazdę. Jej śmierć pociągnęła za sobą również losy Gęsiego Wrzasku jak i kilku innych wojowników i uczniów Klanu Wilka, a jej zastępca, Błękitna Gwiazda, intensywnie stara się obmyślić nowa strategię działania i sposobu na odbudowanie świetności klanu. Niestety, nie wszyscy są zadowoleni z wyboru nowego zastępcy, którym została Wieczorna Mara.
Oskarżona o niedopełnienie swoich obowiązków i przyczynienie się do śmierci kociąt samego lidera, Wilczej Łapy i Cisowej Łapy, Kunia Norka stała się więzieniem własnego klanu.

W Owocowym Lesie

Fretkę coraz rzadziej można spotkać w obozie, a jeśli kotka jest już obecna, to wydaje się być jeszcze bardziej poddenerwowana niż kiedykolwiek, sycząc na każdego wokół. Ta cała sytuacja i fakt, że wizyty liliowej u medyczki tylko przybierają na częstotliwości, sprawiają, że w klanie powszechne stają się plotki na temat jej nadchodzącej śmierci…
Sprawa z Gracją została wyjaśniona! Lider ogłosił, że kotka jest teraz wojowniczką Klanu Burzy i odwołał wszystkie patrole poszukiwawcze. Poinformował także, że w razie gdyby pojawiła się ona na terytorium Owocowego Lasu lub przy jego granicach, obowiązuje kategoryczny zakaz atakowania jej. Zamiast tego należy jak najszybciej takie sprawy zgłaszać u niego.
Dodatkowo na terenie klanu znaleziono przemarzniętą kotkę (Kaczy Krok), która w ciężkim stanie została przyprowadzona do medyczki. Nie wszyscy patrzą przychylnie na decyzję o pomocy burej, gdyż jest od niej wyczuwalny zapach Klanu Nocy.

W Betonowym Świecie

nastąpiła niespodziewana zmiana starego porządku. Białozór dopiął swego, porywając Jafara i tym samym doprowadzając swój plan odwetu do skutku. Wieści o uwięzionym arystokracie szybko rozeszły się po mieście i wzbudziły ogromne zainteresowanie, powodując, że każdego dnia u stóp Kołowrotu zbierają się tłumy, pragnąc zmierzyć się na arenie z miejską legendą lub odpłacić za dawno wyrządzone szkody. Białozór zdołał przekonać samego Entelodona do zawarcia z nim sojuszu, tym samym stając się jego nowym wasalem. Ci, którzy niegdyś stali na czele, teraz są ścigani – za głowy Bastet i Jago wyznaczono wysokie nagrody. Byli członkowie gangu Jafara rozpierzchli się po całym mieście, bezradni bez swojego przywódcy. Dawna potęga podzieliła się na grupy opowiadające się po różnych stronach konfliktu. Teraz nie można ufać nawet dawnym przyjaciołom.

MIOTY

Mioty



Miot w Klanie Wilka!
(brak wolnych miejsc!)

Znajdki w Owocowym Lesie!
(jedno wolne miejsce!)

Miot w Klanie Nocy!
(brak wolnych miejsc!)

Zmiana pory roku już 28 kwietnia, pamiętajcie, żeby wyleczyć swoje kotki! | Nowy nagłówek już zawitał na blogu!

19 kwietnia 2024

Od Chrząszcza

— Chrząszczu, twoim mentorem zostanie Traszka. — Miauknął Agrest i ogłosił zebranym kotom koniec ceremonii.
— Serio, zwiadowca? — Usłyszał głos brata. Szybko odsunął się, aby uniknąć kuksańca w bok. Mina Żagnicy zesmętniała, ale Chrząszcz jakoś bardzo się tym nie przejął. Kocur rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnego posiadacza tego imienia, okazało się jednak, że nie zajęło mu to długo. Z całego tłumu została jego matka, brat, i dwie kotki, z czego jedna już w podskokach do niego podbiegła.
— Chrząszcz, tak? — Zaćwierkała radośnie i jeszcze weselej pisnęła kiedy zmieszany srebrny kiwnął głową. — To świetnie! Jest dosyć wilgotno, prawda? Ale i tak pójdziemy pozwiedzać teren! Deszcz to nic takiego! Może zobaczymy jakieś ładne kwiatki po drodze, Chrząszczu?
— Może.
— No widzisz! Więc chodź!
Spojrzał na nią z ukosa, lecz zdecydował się nie komentować jej nieznośnej i zdecydowanie nadmiernej ekscytacji — zauważył już, że w Owocowym Lesie było sporo takich kotów. Podążył za Traszką do wyjścia z obozu.
— To nasza pierwsza lekcja, więc na razie tylko porozglądamy się po terenie! Ale nie martw się. — Zwróciła głowę w jego kierunku — Na następnym treningu nauczysz się więcej. Poza tym wiedza o naszym terytorium również jest przydatna!
Chrząszcz skinął łebkiem. Zgadzał się ze swoją mentorką.
— Większość terenów Owocowego Lasu stanowią sady. — Miauknęła Traszka. — Właściwie to chyba sama nazwa to podpowiada! Ale mimo tego nasze terytorium to nie tylko las z jabłkami czy tam śliwami, sporą część zajmuje też Rozlewisko. To jedno z najbardziej oddalonych od obozu obszarów, zaraz po Śmietnisku. Właśnie tam idziemy! O resztę miejsc zahaczymy w powrocie. Dobrze?
— Yhm. — Zgodził się Chrząszcz, uważnie rozglądając się po terenie. Po chwili poczuł szturchanie w bark.
— Widzisz to spróchniałe drzewo? Tam obok rzeki. To znak, że zbliżamy się do Rozlewiska. Jest mostem nad strumieniem i częstym miejscem treningów. — Posłała mu promienny uśmiech. — Uważaj, jest śliskie, łatwo się na nim wywrócić i wpaść do wody.
— Rozumiem.
Luźnym truchtem podbiegli do Konającego Buku.
— Pójdź pierwszy, jak coś się stanie to będę mogła ciebie złapać.
Pokiwał łebkiem i nieufnie postawił łapę na wilgotnej powierzchni drewna, kurczowo wczepiając w nie pazurki. Przeszedł kilka szybkich kroków i już był po drugiej stronie rzeki. Posłał Traszce wesoły grymas, który prawdopodobnie miał być uśmiechem. Ta jednak nie wydawała się być tak zniesmaczona jak inne koty i odwzajemniła uśmiech.
— No więc jesteśmy! Pewnie Witka nie pozwala wam się brudzić, co? Zawsze ma takie czyste futerko… problem w tym, że z Rozlewiska nie ma jak wyjść bez plamy błota.
— Możemy pójść skrajem.
— To nie byłaby wtedy taka zabawa! — Zaśmiała się. — Jak będziesz zwiadowcą, to brud nie będzie mógł ci przeszkadzać, może i nie masz najgorzej kryjącej sierści, ale z doświadczenia wiem, że błoto maskuje najlepiej. — Poklepała go po głowie — Najwyżej umyjemy ci łapy w jakimś płytszym strumyku, co ty na to? — Właściwie to Traszka nie czekała na odpowiedź — od razu weszła w błoto. Chociaż tyle, że nie najgłębsze, mniej więcej do końca palców — Podnoś wysoko nogi, będzie ci łatwiej!
Chrząszcz skrzywił się, słysząc mlaskania błota kiedy po nim stąpał. Zauważył jednak, że Traszka wybrała krótszą drogę, i że za chwilę powinni wydostać się z bagna. Prychnął pod nosem i wytarł łapy w wilgotną trawę, częściowo pozbywając się tego okropnego błociska.
— Już po wszystkim!
— …
— Oj no nie marudź! Nie jesteś wcale aż tak brudny!
— Właśnie, że jestem — warknął oschle.
Traszka mruknęła coś pod nosem ze smutkiem.
Kremowy wzdrygnął się z irytacją. Wiedział, że nie chciała źle, ale miał to gdzieś. Powinna być odpowiedzialna, a nie była. Można powiedzieć, że go rozczarowała. Chrząszcz dał sobie mentalnego plaskacza, nie powinien tak mówić o nieco zbyt energicznym kocie.
— Idziemy teraz do Śmietniska?
— Tak! — Rozweseliła się kotka. - To niedaleko.
— Okej.
Potruchtała z podniesionym ogonem, patrząc przed siebie. Minęło kilkanaście minut, aż Chrząszcz usłyszał okrzyk Traszki.
— Widzisz? Jest tutaj! To całkiem dziwne miejsce, dwunożni zostawiają tutaj łapy potworów i czasem ich ciała. — Bąknęła. — Przyznam, że ma niepokojącą aurę, ale to nic! To miejsce to tylko taka ciekawostka, raczej z niego nie korzystamy. Oprócz szczurów nie ma tutaj dobrej zwierzyny… a same szczury zazwyczaj są na coś chore.
Kiwnął głową. Rozejrzał się po wrakach potworów.
— Wracamy już? — spytała się go Traszka.
— Możemy.
Tym razem kotka obrała trasę brzegiem rozlewiska, najwidoczniej nieco skrzywdzona gniewem Chrząszcza.
— Kolejnym punktem na liście jest Upadła Gwiazda. — Miauknęła, asekurując Chrząszcza na Konającym Buku. — Romantyczne miejsce! Atmosfera wokół niej jest… niezwykła. Szczególnie wieczorami przy zachodach słońca! — Rozmarzyła się. — Oh, koty w twoim wieku też często się tam spotykają, nie tylko na randki czy coś.
— …Rozumiem. — Mruknął nieco zażenowany.
Traszka skręciła lekko na prawo i truchtem pobiegła w kierunku mniejszego skupiska drzew. Chrząszcz ruszył za nią. Był już zmęczony, ale przecież musiał obejrzeć terytorium. Dotychczas jego jedyne spacery poza żłobek były krótkie — jedynie wychodził przed kociarnie, aby pooglądać ptaki.
W końcu dotarli do wraku dziwnego, olbrzymiego przedmiotu.
— To tutaj! — Miauknęła Traszka. Zerknęła na zadyszanego ucznia. — Wracamy już do obozu.
— Przecież mogę jeszcze… — Oburzył się, ale zamknął pysk. To była jego mentorka, musiał się jej słuchać. — Dobrze.
— Spokojnie, do Lasku pójdziemy jutro na trening, nie stracisz za wiele.
Kiwnął głową.
— Wracamy?
— Okej. — Mruknął kremowy.

***

— To był dłuuuugi dzień, prawda? — Zagadała Traszka, wchodząc do obozu ze swoim podopiecznym.
— Yhm.
— Co podobało ci się najbardziej?
— Nie wiem.
Zatrzymali się na środku obozu.
— Robiłeś już swoje legowisko?
— Nie miałem czasu.
Czarna uśmiechnęła się szeroko.
— Pomogę ci! To dosyć proste, ale trzeba to dobrze zrozumieć!
Podeszli razem do drzewa uczniów.
— Ja lubię sobie zrobić mocny i gruby „mostek” z patyków, potem jest go łatwiej urządzić, przynieś tutaj kilka!

***

Chrząszcz już wcześniej nie miał siły do niczego. To głupie legowisko tylko spotęgowało to uczucie. Opadł na nie bezwładnie. Dlaczego nie mogli spać na ziemi? Prychnął cicho i zamknął oczy.

— Chrząszczu, twoim mentorem zostanie Traszka. — Miauknął Agrest i ogłosił zebranym kotom koniec ceremonii.
— Serio, zwiadowca? — Usłyszał głos brata. Szybko odsunął się, aby uniknąć kuksańca w bok. Mina Żagnicy zesmętniała, ale Chrząszcz jakoś bardzo się tym nie przejął. Kocur rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnego posiadacza tego imienia, okazało się jednak, że nie zajęło mu to długo. Z całego tłumu została jego matka, brat, i dwie kotki, z czego jedna już w podskokach do niego podbiegła.
— Chrząszcz, tak? — Zaćwierkała radośnie i jeszcze weselej pisnęła kiedy zmieszany srebrny kiwnął głową. — To świetnie! Jest dosyć wilgotno, prawda? Ale i tak pójdziemy pozwiedzać teren! Deszcz to nic takiego! Może zobaczymy jakieś ładne kwiatki po drodze, Chrząszczu?
— Może.
— No widzisz! Więc chodź!
Spojrzał na nią z ukosa, lecz zdecydował się nie komentować jej nieznośnej i zdecydowanie nadmiernej ekscytacji — zauważył już, że w Owocowym Lesie było sporo takich kotów. Podążył za Traszką do wyjścia z obozu.
— To nasza pierwsza lekcja, więc na razie tylko porozglądamy się po terenie! Ale nie martw się. — Zwróciła głowę w jego kierunku — Na następnym treningu nauczysz się więcej. Poza tym wiedza o naszym terytorium również jest przydatna!
Chrząszcz skinął łebkiem. Zgadzał się ze swoją mentorką.
— Większość terenów Owocowego Lasu stanowią sady. — Miauknęła Traszka. — Właściwie to chyba sama nazwa to podpowiada! Ale mimo tego nasze terytorium to nie tylko las z jabłkami czy tam śliwami, sporą część zajmuje też Rozlewisko. To jedno z najbardziej oddalonych od obozu obszarów, zaraz po Śmietnisku. Właśnie tam idziemy! O resztę miejsc zahaczymy w powrocie. Dobrze?
— Yhm. — Zgodził się Chrząszcz, uważnie rozglądając się po terenie. Po chwili poczuł szturchanie w bark.
— Widzisz to spróchniałe drzewo? Tam obok rzeki. To znak, że zbliżamy się do Rozlewiska. Jest mostem nad strumieniem i częstym miejscem treningów. — Posłała mu promienny uśmiech. — Uważaj, jest śliskie, łatwo się na nim wywrócić i wpaść do wody.
— Rozumiem.
Luźnym truchtem podbiegli do Konającego Buku.
— Pójdź pierwszy, jak coś się stanie to będę mogła ciebie złapać.
Pokiwał łebkiem i nieufnie postawił łapę na wilgotnej powierzchni drewna, kurczowo wczepiając w nie pazurki. Przeszedł kilka szybkich kroków i już był po drugiej stronie rzeki. Posłał Traszce wesoły grymas, który prawdopodobnie miał być uśmiechem. Ta jednak nie wydawała się być tak zniesmaczona jak inne koty i odwzajemniła uśmiech.
— No więc jesteśmy! Pewnie Witka nie pozwala wam się brudzić, co? Zawsze ma takie czyste futerko… problem w tym, że z Rozlewiska nie ma jak wyjść bez plamy błota.
— Możemy pójść skrajem.
— To nie byłaby wtedy taka zabawa! — Zaśmiała się. — Jak będziesz zwiadowcą, to brud nie będzie mógł ci przeszkadzać, może i nie masz najgorzej kryjącej sierści, ale z doświadczenia wiem, że błoto maskuje najlepiej. — Poklepała go po głowie — Najwyżej umyjemy ci łapy w jakimś płytszym strumyku, co ty na to? — Właściwie to Traszka nie czekała na odpowiedź — od razu weszła w błoto. Chociaż tyle, że nie najgłębsze, mniej więcej do końca palców — Podnoś wysoko nogi, będzie ci łatwiej!
Chrząszcz skrzywił się, słysząc mlaskania błota kiedy po nim stąpał. Zauważył jednak, że Traszka wybrała krótszą drogę, i że za chwilę powinni wydostać się z bagna. Prychnął pod nosem i wytarł łapy w wilgotną trawę, częściowo pozbywając się tego okropnego błociska.
— Już po wszystkim!
— …
— Oj no nie marudź! Nie jesteś wcale aż tak brudny!
— Właśnie, że jestem — warknął oschle.
Traszka mruknęła coś pod nosem ze smutkiem.
Kremowy wzdrygnął się z irytacją. Wiedział, że nie chciała źle, ale miał to gdzieś. Powinna być odpowiedzialna, a nie była. Można powiedzieć, że go rozczarowała. Chrząszcz dał sobie mentalnego plaskacza, nie powinien tak mówić o nieco zbyt energicznym kocie.
— Idziemy teraz do Śmietniska?
— Tak! — Rozweseliła się kotka. - To niedaleko.
— Okej.
Potruchtała z podniesionym ogonem, patrząc przed siebie. Minęło kilkanaście minut, aż Chrząszcz usłyszał okrzyk Traszki.
— Widzisz? Jest tutaj! To całkiem dziwne miejsce, dwunożni zostawiają tutaj łapy potworów i czasem ich ciała. — Bąknęła. — Przyznam, że ma niepokojącą aurę, ale to nic! To miejsce to tylko taka ciekawostka, raczej z niego nie korzystamy. Oprócz szczurów nie ma tutaj dobrej zwierzyny… a same szczury zazwyczaj są na coś chore.
Kiwnął głową. Rozejrzał się po wrakach potworów.
— Wracamy już? — spytała się go Traszka.
— Możemy.
Tym razem kotka obrała trasę brzegiem rozlewiska, najwidoczniej nieco skrzywdzona gniewem Chrząszcza.
— Kolejnym punktem na liście jest Upadła Gwiazda. — Miauknęła, asekurując Chrząszcza na Konającym Buku. — Romantyczne miejsce! Atmosfera wokół niej jest… niezwykła. Szczególnie wieczorami przy zachodach słońca! — Rozmarzyła się. — Oh, koty w twoim wieku też często się tam spotykają, nie tylko na randki czy coś.
— …Rozumiem. — Mruknął nieco zażenowany.
Traszka skręciła lekko na prawo i truchtem pobiegła w kierunku mniejszego skupiska drzew. Chrząszcz ruszył za nią. Był już zmęczony, ale przecież musiał obejrzeć terytorium. Dotychczas jego jedyne spacery poza żłobek były krótkie — jedynie wychodził przed kociarnie, aby pooglądać ptaki.
W końcu dotarli do wraku dziwnego, olbrzymiego przedmiotu.
— To tutaj! — Miauknęła Traszka. Zerknęła na zadyszanego ucznia. — Wracamy już do obozu.
— Przecież mogę jeszcze… — Oburzył się, ale zamknął pysk. To była jego mentorka, musiał się jej słuchać. — Dobrze.
— Spokojnie, do Lasku pójdziemy jutro na trening, nie stracisz za wiele.
Kiwnął głową.
— Wracamy?
— Okej. — Mruknął kremowy.

***

— To był dłuuuugi dzień, prawda? — Zagadała Traszka, wchodząc do obozu ze swoim podopiecznym.
— Yhm.
— Co podobało ci się najbardziej?
— Nie wiem.
Zatrzymali się na środku obozu.
— Robiłeś już swoje legowisko?
— Nie miałem czasu.
Czarna uśmiechnęła się szeroko.
— Pomogę ci! To dosyć proste, ale trzeba to dobrze zrozumieć!
Podeszli razem do drzewa uczniów.
— Ja lubię sobie zrobić mocny i gruby „mostek” z patyków, potem jest go łatwiej urządzić, przynieś tutaj kilka!

***

Chrząszcz już wcześniej nie miał siły do niczego. To głupie legowisko tylko spotęgowało to uczucie. Opadł na nie bezwładnie. Dlaczego nie mogli spać na ziemi? Prychnął cicho i zamknął oczy.

[1001 słów]
[przyznano 20%]

18 kwietnia 2024

Od Betelgezy

 Dzień rozpoczął się... znośnie. Znośnie, jak na standardy tego miejsca. Miała jeszcze trochę czasu do porannych zwiadów, gdy się zbudziła. A sen był dość nieprzyjemny, jak już zwykł być w tym ponurym i obskurnym miejscu. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio się dobrze wyspała.
Rodzeństwo było już na nogach. Przynajmniej większość. Klamerka leżał na porozrzucanych po ziemi poduszkach, z których porwanej powłoki wylatywały piórka. Choć teoretycznie był wybudzony, zachowywał się niemal tak, jakby część jego świadomości znajdowała się zupełnie w innym wymiarze. Bluszcz krzątał się przy tych swoich ziołach, mrucząc coś pod nosem, a Izyda, jak miała w zwyczaju, obijała się, wylegując się na parapecie z którego padały na nią poranne promienie słońca. Najwyraźniej wszyscy byli w kiepskim humorze, bo nikt nie ośmielił się przerwać ciszy. Albo może nikt nie miał zamiaru jej przerywać.
Przynajmniej do czasu, gdy Betelgezie nie rzuciło się w oczy, jak siostra przysuwa do siebie jakiś zwitek, zamierzając go połknąć. Gangsterka momentalnie podeszła do siostry, wysunęła pazury i zrzuciła z parapetu zioła, rzucając Izydzie niepocieszone spojrzenie.
— Nie będziesz mi się tu faszerować — rzuciła ostrzej, niż pierwotnie zamierzała. — Rusz ten swój tłusty zadek i zróbże coś pożytecznego. Bluszcz robi te swoje mieszanki cały czas, a ty od kilku dni leżysz jak zabita ćma.
Izyda skierowała na nią spojrzenie, które przypominało coś w rodzaju politowania lub próby powiedzenia czegoś w stylu "Czy możemy porozmawiać o tym później, bo jestem zbyt zajęta leżeniem?". Gdy tak na nią popatrzyła, to zaraz znów zwróciła wzrok ku widokom malującym się zza okna.
— Ociepliło się. To dobrze, bo mam powoli dość przymarzania.
— Nie odpuszczę ci, jeśli zmienisz temat.
Izyda wywróciła oczami. 
— A tobie to by się przydały zioła uspokajające.
Betelgeza sprzedała jej kuksańca w żebro, co spowodowało, że siostra stęknęła z bólu i odpłaciła się jej tym samym. Rozmowy z Izydą były przyjemne głównie dlatego, że rzadko kiedy były poważne. Liliowa lubiła się w sarkaźmie, a do wszystkiego podchodziła luźno, jakby nic ją nie obchodziło. Może dlatego takie rozmowy były mniej obciążające i wymagające jej wysiłku emocjonalnego.
Gdy jednak z dołu zaczęły intensywnie dobiegać odgłosy kroków, musiała przerwać przyjemną gadaninę. Pewnie zbierały się już koty wyznaczone przez Białozora na dzisiejszy patrol. A patrole... cóż, były potrzebne. Żeby kontrolować obecność sprzymierzeńców Jafara na ich terenach, przeganiać byłych klientów czy zbierać potencjalnych nowych gangsterów.
Gdy zeszła na dół, standardowy zgiełk nieco ją pobudził. Niektórzy woleli ciszę i spokój i takowej Geza często również potrzebowała, ale wychowana w chaosie miasta nie znała niczego innego niż wieczny hałas rozmów, śmiechów, krzyków. Przybywający tu samotnicy świetnie się bawili. Nie widziała jeszcze czekających przy wyjściu kotów, podejrzewała więc, że było trochę czasu, nim będzie zmuszona ruszyć na kolejny zwiad.
Zainteresowało ją jednak co innego. Rozległ się śpiewny, melodyjny i wyjątkowo czysty głos, który jednak miał w sobie nutę charakterystycznego chłodu. Blokujący drzwi samotnicy osunęli się nieco, dając miejsce nieznajomej Betelgezie kotce. Gdy tylko weszła do środka, a weszła dość efektownie, Białozór wysunął się z cienia, z gościnnym uśmiechem na pysku zmierzając ku niej. Betelgeza obserwowała to uważnie z boku, przyglądając się nieznajomej. Miała gibką, wątłą, prawie atletyczną sylwetkę opartą na długich łapach, które nie wyglądały na zbyt umięśnione. Podbródek miała wysunięty, spoglądając z wyższością i aroganckim zacięciem na bandę samotników, którzy przy niej - wyraźnie zadbanej kotce - wyglądali co najmniej jak zlepek poszarpanych futer. To, co zwróciło uwagę vanki, to fakt, że kocica nie miała futra... Dosłownie. Jej ciało pokrywała tylko ciemna, szarawa o wpadającym w ciemnobłękitny kolor powłoka skóry. Na szyi nosiła coś, co pobrzękiwało metalicznie, a w blasku wpadających przez okna promieni słońca odbijało światło. Naszyjnik, i to nie byle jaki. Kimkolwiek była, musiała nosić się godnie. Zdawała się być bardziej pieszczoszką, niż samotniczką. Mimo, że nie miała żadnej ochronnej warstwy w postaci futra, nie miała na skórze żadnych zadrapań czy śladów po bójkach. Nie była gangsterką.
Nie musiała nawet rozglądać się specjalnie po pyskach obecnych tu kotów, żeby wiedzieć, że wszystkie oczy kierowały się ku niej. Przyszła tu i bezczelnie ukradła błysk reflektorów. Betelgeza nie zwracała na co dzień uwagi na wygląd, ale przy niej zaczęła czuć się trochę jak ptak oskubany z piór.
— Ach, jestem doprawdy wdzięczna za tak ciepłe przyjęcie — zaszczebiotała. Zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu, jak gdyby nigdy nic, podczas gdy inni wciąż stali z rozdziawionymi pyskami, a ruch na moment zamarł. Betelgeza strzepnęła ogonem, nieco zirytowana faktem, że łysa pieszczoszka panoszyła się jak w swoim własnym domu. Nie uszło jednak jej uwadze, że kocica bardzo ostrożnie stawiała kroki i trzymała się na dystans od wszystkich samotników, jakby nie przywykła do przebywania w opuszczonych spelunach lub wręcz ją to brzydziło.
I gdy tak nieznajoma jej dotąd pieszczoszka przyglądała się dokładnie oceniającym wzrokiem wnętrzu Kołowrotu (a robiła to tak, jakby co najmniej w głowie prowadziła dyskusję na temat tego, ile jest warte), podeszła do klatki, w której tkwił jej ojciec, choć nie zbliżyła się zbyt blisko, jakby ten widok ją odrażał.
— Hm, a cóż to takiego? — zacmokała, przyglądając się Jafarowi. Ojciec nigdy nie prezentował się zbyt dobrze, odkąd został porwany, ale przy pieszczoszce wyglądało to tak, jakby piękny łabędź stanął przy ślimaku. — Jafar? A co ty tu robisz? Nie wiedziałam, że gustujesz w takim typie relacji miłosnych...
Po pomieszczeniu rozniosła się fala śmiechów i chichotów. Samotnicy wrzeli z rozbawienia, trącając się nawzajem i patrząc na kotkę spojrzeniem mówiącym jednoznacznie "już ją lubię". 
Charyzma kotki zrobiła wrażenie nawet na Betelgezie, która zazwyczaj była niewzruszona na widok tak aroganckich istnień. To, co jednak bardziej zwróciło jej uwagę, to fakt, że ojciec wytrzeszczył oczy, a następnie położył ze wstydu uszy i wycofał się w głąb klatki, by zaraz przyłożyć do krat kawałek gazet, którymi wyścielane było jej podłoże. Teraz był już całkowicie zasłonięty, a po sali znów poniósł się zbiorowy chichot.
Nie miała nawet czasu współczuć ojcu, bo w jej głowie natychmiast zrodziło się mnóstwo pytań - Znali się? Najwidoczniej. Skąd? Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała tę tu odwiedzającą tatę. Zresztą, sądząc po jej nastawieniu, musieli niezbyt za sobą przepadać.
— Khm — chrząknął Białozór, a jego charakterystyczny ton głosu od razu zwrócił uwagę tłumu. — Przepraszam, że przerwę dobrą zabawę, ale mamy sprawę do załatwienia — mruknął zdawkowo, spoglądając na pieszczoszkę dość wymownie. Ta uśmiechnęła się perliście.
— Ach, proszę mi wybaczyć za mój nietakt. Muszę przyznać, że nie mogłam się powstrzymać od przywitania się z moim drogim druhem, choć najwidoczniej znalazł sobie lepsze zajęcie. No, to co masz mi do powiedzenia, przyjacielu?
Samotnicy znów ryknęli śmiechem, a niektórzy podeszli do klatki, stukając pazurami w kraty, jakby napawając się wstydem, którym ociekał ojciec. Ciężko było na to patrzeć. Betelgeza żałośnie patrzyła, jak pieszczoszka odchodzi gdzieś z Białozorem i kierują się schodami na górę. Oczywiście zachowując wszelką manierę Białozór przepuścił ją, pozwalając, by szła pierwsza. Zdawało jej się, że kocica przykładała do manier dużą wagę. I najwidoczniej dobrze radziła sobie obrażając kogoś i pozostając przy tym zgodnym z prawami kultury osobistej. To dopiero był wyczyn.
Betelgezę korciło, by pójść za nimi i dowiedzieć się, jaką to sprawę mieli ze sobą do załatwienia. Nie mogła jednak pójść schodami, bo nawet, gdyby zapewniła, że rusza do swojego pokoju, od razu wzbudziłoby to podejrzenia. Zwłaszcza zważając na jej renomę w tutejszym gronie. Dlatego ruszyła ku wyjściu i nie skierowała się od razu na dach Kołowrotu, a zamiast tego wyszukała jeden z pobliskich budynków, na który wspięła się z dość dużą swobodą. Miała nadzieję, że to wystarczy, by nie wzbudzić podejrzeń. Dopiero z tego dachu wskoczyła na kolejny, a potem na kolejny, aż tą drogą nie dotarła do dachu Kołowrotu. Rozejrzała się dokładnie, nim na niego wskoczyła i zaczepiając się pazurami dachówki, podciągnęła się tylnymi łapami. Kawałek starego fragmentu dachu obłamał się, spadając na dół - cóż, to miejsce było stare i opuszczone, więc jej to nie zdziwiło. 
Przeszła się wzdłuż dachu, a gdy dotarła do jego krawędzi, ostrożnie nachyliła się w dół. Tak, to było to okno. Za nim znajdował się pokój Białozora. Musiała tylko zejść na parapet tak cicho, jak tylko się dało. Szyby przysłonięte były firanką, a słońce schowało się za chmurami, więc jej cień nie powinien być specjalnie widoczny. Mimo to wiedziała, że nie mogła ryzykować przesłuchania całej rozmowy. Parę najważniejszych zdań i odwrót. Ani uderzenia serca więcej. 
Zeskoczyła z dachu na parapet. Wydała przez to odgłos, na co skrzywiła się nieznacznie, ale nie był tak głośny, jak się spodziewała. Wyćwiczyła już skradanie się, Matka dobrze wykonała zadanie nauczenia jej swojego fachu. Problem był jednak w tym, że dźwięku nie dało się nie wydać. Można było tylko zakraść się cicho lub na tyle głośno, by od razu wpaść.
Szyby okna były częściowo porozbijane, toteż trochę łatwiej było jej widzieć, co działo się w środku. Przez materiał firanki, dość gruby, widziała ledwie zarys rozmawiających wewnątrz kotów, ale to w zupełności jej wystarczało. W końcu przyszła tu po to, by podsłuchać rozmowę, a nie ją zobaczyć.
— To co takiego leży ci na sercu, mój drogi? — zamruczała nieśpiesznie pieszczoszka.
— Znamy się już nie od dzisiaj — Białozór mówił wolno i ostrożnie, jakby bardzo wybiórczo dobierał następne słowa. Brzmiał, jakby nie mógł wypowiedzieć ani jednego niefortunnego słowa. To nieco zaniepokoiło Betelgezę. Co takiego trzymała w swoich łapach pieszczoszka, że ten nieustraszony jednooki gangster, co brutalnie zniszczył karierę jej tacie, bał się jej zawadzić? — W Betonowym Świecie z zaufaniem bywa różnie, dlatego nie oczekuję od ciebie żadnych bezwarunkowych czynów. Chcę jednak wiedzieć, czy moje sekrety są bezpieczne.
Pieszczoszka zaśmiała się cicho, z wyczuwalną w głosie gracją. Najwyraźniej cieszyło ją to, że miała tak dużą kontrolę nad samotnikiem. Gdy jednak zaczęła mówić, jej głos był czysty i pogodny, nieprzesiąknięty nawet najmniejszą nutą groźby:
— Ty głuptasie, przecież wiesz, że nie mogę odpowiedzieć ci na to pytanie — zagruchotała szczęśliwie. — Ale czym tutaj się tak przejmować, mój drogi przyjacielu? Mało kto da mi więcej od ciebie.  No chyba, że ktoś taki się znajdzie... Cóż, wtedy nie byłabym zbyt pocieszona na twoim miejscu.
Betelgeza nie widziała miny Białozora przez zasłonę, ale była prawie pewna, że powstrzymywał się przed zastosowaniem na niej jakiejś formy przemocy.
— Więc co jeszcze mogę zrobić? — spytał wreszcie. — Chcesz moich kotów? Mam ich dużo. Jafar też wiele mi o sobie wyśpiewał. Może kogoś dla ciebie zabić? — wymieniał, a przez ton jego głosu z każdym kolejnym zdaniem przelewało się więcej desperacji.
— Nie przejmuj się tak, gołąbku, stres szkodzi urodzie — zaćwierkała melodyjnie, jakby wcale nie obchodziło ją, co samotnik miał do powiedzenia. — Obawiam się jednak, że nic już nie możesz dla mnie zrobić. Ale wiesz, przyjacielu, umowa to umowa, prawda?
Z chęcią słuchałaby dłużej, ale cisza, która na moment nastała była dla niej sygnałem ostrzegawczym, by się wycofać. Dość już usłyszała, a przede wszystkim dowiedziała się czegoś bardzo interesującego - mianowicie pieszczoszka ta musiała wiedzieć o Białozorze coś na tyle ważnego i poufnego, że był gotowy dobić z nią targu, by utrzymać to w tajemnicy. A to, co było równie interesujące to fakt, że z rozmowy wynikało, że kocica raczej nie zachowywała sekretów w tajemnicy i była dość przekupna. 
Betelgezie się to spodobało.
Informacje o słabościach Białozora mogłyby być jej przydatne i niezbędne do uratowania ojca i pokonania samotnika. Poczuła dreszcz ekscytacji i jednocześnie... zaniepokojenia.
Chłodny pot oblał jej ciało w momencie, gdy uświadomiła sobie, w jaki sposób kocica zyskała tak dobrą pozycję społeczną. Nie chodziło tu tylko o błękitną krew, ale przede wszystkim o to, że dorabiała się na długach. Wplątywała koty w umowy, a następnie podstępem zmuszała ich do ich spłacania. A niespłacony dług... Vanka nie chciała wiedzieć, co to musiało znaczyć dla klienta. I sądząc po przykładzie Białozora, umowy z nią nie kończyły się zbyt dobrze.
Wskoczyła z powrotem na dach, ulatniając się z miejsca zdarzenia tak cicho i szybko, jakby nigdy jej tam nie było. I czekała. Czekała, aż łysa kotka opuści Kołowrót, by mogła za nią podążyć.

* * *
Udało jej się wyśledzić miejsce zamieszkania kotki, przemieszczając się za nią drogą dachów. Gdy tylko dowiedziała się, gdzie się znajduje, postarała się zapamiętać w głowie drogę i wróciła w to samo miejsce już parę dni później, tym razem z zamiarem porozmawiania z kotką. Było to dość ryzykowne, ale Betelgeza nie zamierzała mówić więcej, niż potrzeba. Przyszła tu tylko po dowiedzenie się czegoś, czego Białozór tak bardzo bał się, żeby wyszło na światło dzienne.
Oparła się przednimi łapami o wierzchołek dachu, podczas gdy tylne spoczęły na pochyłej krawędzi. Odbiła się nimi od dachówki i w ten sposób balansowała już na samym cienkim szczycie dachu, rozprowadzając równomiernie ciężar ciała i bez problemu posuwając się do przodu. Podobnie, jak matka, na dachach czuła się nie jak kot, a jak bóstwo, którego przeznaczeniem było lawirowanie na szczytach, posuwanie się na wietrze tak lekko, jakby był to taniec, a ona jak ta wrona szybująca wysoko nad ulicami. To było tylko złudne wrażenie, ale sprawiało, że poruszanie się po dachach stało się dla niej naturalne i intuicyjne - to nie była sucha, wyuczona taktyka, a w pewien sposób część jej i natura jej osoby.
Gdy tylko ujrzała, jak łysa kotka przesuwa się przez wysokie ogrodzenie, znikając w zadbanym ogrodzie, Betelgeza powoli i z charakterystyczną dla siebie lekkością zeszła w dół, na ulicę i zbliżyła się na bezpieczną odległość do domu, rozglądając się wokół. Jakikolwiek Wyprostowany służył kotce, musiał być wyjątkowo bogaty, ponieważ rozpostarła się przed nią rezydencja - nie za duża, ale wciąż zdumiewająca. Opierała się na misternie wyrzeźbionych kolumnach i zdawało się, że każda okiennica, ściana budynku czy kawałek dachu była niezwykle trwała i bogato zdobiona. Od tego domu bił przepych, przywodził jej na myśl ten, w którym sama kiedyś mieszkała. Sam ogród również był dość spory i pokaźny, a przycięte ładnie w różnorodne kształty krzewy o nasyconej, zielonej barwie były przyjemne dla jej oczu. 
Przed złotawą bramą stała dwójka kocurów. Wyprostowała się i podeszła do nich, starając się nie stracić pewności siebie.
— Witajcie. Chciałabym porozmawiać z waszą.. . Szefową — powiedziała, dużo mniej zręcznie, niż wybrzmiało to w jej myślach, ale nie przejmowała się tym zbytnio.
Kocury spojrzały po sobie, aż jeden z nich nie wystąpił do przodu, mierząc ją chłodnym spojrzeniem.
— Kim jesteś, żeby dopraszać się o uwagę naszej pani? Myślisz, że ciebie nie dotyczą nasze zasady? Klientów jest mnóstwo, każdy chce jej ślicznych ozdób i wyszlifowanych kamieni. Czemu mielibyśmy ci ustąpić?
Betelgeza strzepnęła ogonem. Ktoś powinien dać tym wszystkim pieszczochom nagrodę za bycie najbardziej upartymi i aroganckimi stworzeniami na tym świecie. 
— Moja sprawa jest dużo bardziej nagląca. Nie chodzi mi o kamienie.
— Na tyle nagląca, żeby zawracać jej głowę? — drugi kocur podniósł niski, chrapliwy głos, unosząc brodę i spoglądając na nią z góry. — Nie, nie potrzebujemy dodatkowych problemów. Możesz umówić się na spotkanie tak, jak cała reszta, albo spadać stąd i to w tempie błyskawicznym, zanim ci w tym pomożemy.
Mogła przyrzec, że cud powstrzymał ją przed splunięciem tym dwóm prosto w ich krzywe pyski. Nie zrobiła tego jednak i odwróciła się bez słowa, zamierzając odejść, gdy zaskoczył ją delikatny, melodyjny głos.
— A cóż takiego się tutaj dzieje?
Córka Bastet spojrzała się przez ramię i niespodziewanie natknęła się wprost na wzrok pomarańczowych oczu pieszczoszki, wlepiających się w nią intensywnie. 
— Och — mruknęła nieznajoma, jakby z rozczarowaniem pobrzmiewającym w głosie, gdy zbadała wzrokiem Betelgezę.
Przez moment w gardle vanki zabrakło słów, a nawet, gdyby chciała je wypowiedzieć, zabrakłoby jej tchu. Z jakiegoś powodu nie tego się spodziewała i reakcja łysej kotki nieco ją zaskoczyła. Wpatrywała się więc w nią głupio, zanim zorientowała się, co robi i otrząsnęła się.
— Przepraszam najmocniej za to, że pani przeszkadzam, jednak mam pewną sprawę...
— Mnóstwo kotów ma do mnie pełno spraw, kochanie — odparła ciepło kotka o szarej skórze, a następnie spojrzała karcąco na swoich parobków. — Po co ten daremny frasunek? Nie ma się czym martwić, dziewczyna chciała się tylko rozeznać w sytuacji. Powinniście być milsi dla gości. A teraz pozwólcie, że porozmawiam z naszą koleżanką w cztery oczy.
Te słowa wprawiły samotniczkę w zakłopotanie, zresztą podobnie i dwójkę kolegów, z którymi się nie polubiła. Łypnęli na nią wrogo, ale odwróciwszy się, odsunęli się z przejścia, dając im trochę prywatnej przestrzeni.
— Proszę mi wybaczyć za to wejście. Było dość... Niefortunne — powiedziała Betelgeza, zresztą zgodnie z prawdą. Nie zaprezentowała się najlepiej. — Jestem Betelgeza. Przyszłam do pani, by...
Pieszczoszka zacmokała, a złoty naszyjnik na jej szyi zadzwonił miarowo w ślad za ruchami jej ciała.
— Spokojnie, kochanie, mamy czas. Czyżby odwiedziła mnie córka sławnych Jafara i Bastet? — spytała, mierząc ją badawczym spojrzeniem, które wprawiło samotniczkę w widoczny dyskomfort. Czuła się, jakby ktoś zaglądał jej do środka głowy i próbował wyciągnąć z niej siłą spojrzenia wszystkie najbardziej prywatne informacje. — To dla mnie zaszczyt. Prawdziwy zaszczyt. Jestem Nepherkhare, choć zwą mnie tu Nefret i ty również możesz się tak do mnie zwracać. Przyznam, iż nie spodziewałam się, że arystokratyczna córa będzie wyglądać... W ten sposób.
W tej sposób, czyli jak? Betelgeza strzepnęła ogonem, choć powstrzymała się od zgryźliwych komentarzy. Stojąca tu przed nią pieszczoszka z pewnością musiała mieć awersję do kotów z ulicy, lub przynajmniej nierasowych. Czego się spodziewała?
— Ach, nie ma co się martwić, kochanie, nadrabia to twój uroczy profil. I te pędzelki... Ktoś, kogo imię roznosi się po mieście jak pióra na wietrze, musi się bardzo cenić, hm? Przyszłaś tu zapewne po mój ceniony towar. Zapewniam, że dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała, by wybrać coś dla siebie. Mój sługa ma niebywale okazałą kolekcję kamieni szlachetnych i akcesoriów z ich dodatkiem. Zapraszam. 
I poprowadziła ją przez swój ogród, a następnie przez klapę w drzwiach, za którą kryło się jej mieszkanie. Oczom Betelgezy ukazał się dobrze wyposażony salon z różową kanapą po środku. Vanka natychmiast zatęskniła za swoim starym domem. Rozglądając się po pomieszczeniu, ciężko było przeoczyć liczne gabloty wypełnione pojedynczymi kamieniami o różnorodnych barwach, niektóre matowe, a inne przezroczyste jak kropla wody. W innych gablotach znajdowały się już konkretne akcesoria - głównie obroże i naszyjniki. Betelgeza uniosła uszy. Wszystko to prezentowało się... Niesamowicie. Prawie zapomniała, po co tu przyszła.
— Chciałabym porozmawiać o... — miała dokończyć "celu mojej wizyty", choć nie miała takiej sposobności.
— Zielone nefryty i jadeity, wyszlifowany brylant i kamień górski, a może śliczny, niebieski akwamaryn? Wszystko, co dusza zapragnie! — przerwała jej, a widząc zmieszanie na pysku czarno-białej, Nefret zaśmiała się cicho, jakby z pobłażaniem. — Ach, cóż za brak taktu z mojej strony. Zupełnie zapomniałam, że nie każdemu dane jest poznać nazwy i niesamowity wygląd kamieni. Nauczyłam się ich od mojego Wyprostowanego, który nazywał je w ten sposób. 
Choć była miła, Betelgeza wyczuła nutę ignorancji w tonie jej głosu; brzmiała i mówiła w ten sposób, jakby uznawała przybywające tu koty za niedouczone, głupie, takie, które nie dorównują jej wiedzą i rozwojem. Nie podobało jej się to - to lekceważące obycie, które z góry zakładało, że Geza nie jest zdolna do pojęcia swoim rozumem słów Nefret, lub że jest wręcz przytłoczona jej wiedzą. Coś w tym sposobie mówienia bardzo przypominało jej ojca, zanim Białozór wziął jego karierę w garść.
— To naprawdę niebywała kolekcja, ale... 
Omal nie powstrzymałaby sfrustrowanego sapnięcia, gdy Nefret znów nie dała jej dojść do głosu.
— Zaiste, kochanie! To mój największy skarb. Proszę, obejrzyj ją sobie. Wrócę do ciebie za moment. Muszę przyprowadzić swojego pana, a wtedy będziesz mogła wybrać coś dla siebie. Porozmawiamy o cenie... Mogę się targować — zaszczebiotała i zniknęła gdzieś, wspinając się w górę po schodach na wyższe piętro mieszkania. 
Wspaniale. W takim tempie nie zyska nawet połowy tego, po co tu przyszła. Betelgeza westchnęła ciężko, spoglądając na gabloty z pozłacanymi czy srebrnymi obrożami wysadzanymi kamieniami szlachetnymi, kolczykami, naszyjnikami czy napierśnikami podobnymi do tego, który nosiła sama Nefret. Były... Ładne. Wręcz urokliwe. A gdyby tak dać jeden w prezencie Kurz?
Szybko potrząsnęła łbem, wyrzucając ten pomysł z głowy. Nie przyszła tu po jakieś ozdoby, tylko cenne informacje. Relacje muszą zejść na drugi plan, gdy nosiła na barkach ciężar życia ojca.
Gdy do jej uszu dotarły ciężkie kroki dochodzące z góry, wyprostowała się gwałtownie, zerkając w tamtą stronę. Nefret otarła się o nogę swojego właściciela i ruszyła w jej stronę, pyszniąc się i pusząc jak dumny paw.
— I jak, kochanie? Czy wybrałaś już coś dla siebie?
— Nie przyszłam tutaj po ozdoby — powiedziała stanowczo. Dość tej zabawy, pora przejść do rzeczy. 
Pieszczoszka obruszyła się, spoglądając na nią chłodnym wzrokiem.
— Czy zatem mówisz mi, że zmarnowałam czas na obsługiwanie klienta, który nie jest nawet klientem? — jej głos wciąż był delikatny, ale pobrzmiewała w nim nuta groźby. — Cóż, w takim przypadku sądzę, że nic tu po tobie. Nie jestem w stanie zapewnić ci więcej czasu. Jestem zapracowana, nie mogę marnować cennych minut na sprawy niezwiązane z biznesem. Było miło, ale czas się pożegnać. Już.
Betelgeza nie zamierzała robić choć kroku w stronę wyjścia, ale gdy dwójka odprawionych wcześniej kocurów zmierzała w jej stronę, by wyprowadzić ja siłą, a Nefret odwróciła się z zamiarem odejścia, powiedziała nagle:
— Zaczekaj. Właściwie, byłabym zainteresowana twoim towarem.
Nefret odwróciła się przez ramię, a na chłodny pysk przepełniony przerażającą zimną kalkulacją wstąpił siarczysty uśmiech. Betelgeza musiała zatrzymać przy sobie jej uwagę, jeśli chciała zyskać to, czego potrzebowała.
— Ta opaska — wskazała na srebrny okrąg między którego łukami umieszczony był jakiś kamień. 
— Bransoletka na łapę z bursztynem. Dobry wybór — zamruczała pieszczoszka. — Jest bardzo powszechny w naszych rejonach. Morze wyrzuca ze swoich toni niezwykle dużo takich bursztynów. Piękne, nieprawdaż? To będzie cię kosztować parę przysług. Co jesteś w stanie mi za nią zaoferować?
Betelgeza miała szczerą nadzieję, że nie jest to kolejny przekręt. Coś czuła, że nie byłoby zbyt przyjemnie, gdyby wchodzenie w umowy z Nefret skończyły się dla niej długiem. Najpewniej każdy z takich kończył martwy. Musiała być szczególnie ostrożna, patrząc na jej relację z Białozorem.
— Podejrzewam, że masz mnóstwo dłużników. Mogłabym odebrać od nich długi — zaproponowała. — I zabić, jeśli nie będą chcieli współpracować. 
— Och, kochana, nie cenię się tak nisko! — zagruchotała kocica. — To bardzo dobra oferta, ale nie wystarczy. Co jeszcze mi dasz?
Vanka zmarszczyła brwi. 
— Zioła. Moje rodzeństwo robi naprawdę dobrej jakości, a ty chyba chciałabyś takie za darmo, hm? A koty? Nie chciałabyś więcej pachołków?
Nefret uśmiechnęła się ciepło.
— Podoba mi się twoja propozycja... Ale wciąż za mało.
— Nie mam niczego więcej — powiedziała ostrożnie Betelgeza. To chyba ten moment, w którym musiała zacząć zważać na swoje słowa. Nie miała zamiaru wpaść w długi ani tym bardziej nabrać się na durne sztuczki Nefret.
— Och, ależ masz, moja najdroższa — zamruczała łysa kotka i poczęła krążyć wokół niej wolnym krokiem, spoglądając na nią jak na przedmiot, który należało wycenić. Betelgeza skrzywiła się, gdy ogon pieszczoszki musnął jej pysk. — Powiadają w tych stronach, że Czaszka tylko jednemu kotu zdradziła tajniki swoich niezwykłych zdolności. Ty jesteś tym kotem, miejska ptaszyno.
Betelgeza mimowolnie się cofnęła, a niepokój wstąpił na jej pysk, gdy ponownie spojrzała na kocicę.
— Chcesz... sekrety moich umiejętności?
Zaborczy, uzależniony od posiadania uśmiech Nefret zastąpił słowną odpowiedź. Betelgeza nie miała żadnych wątpliwości. Zmrużyła oczy i stanowczo pokręciła głową.
— Wykluczone.
— Wielka szkoda — zacmokała pieszczoszka. — Wygląda na to, że będziesz musiała poradzić sobie sama... Bo po ozdoby tutaj nie przyszłaś, moja droga. Twoja porażka bez mojej pomocy będzie z pewnością spektakularna... 
— Pójdźmy na ugodę — powiedziała desperacko vanka. — Nie zdradzę ci istoty moich umiejętności, ale mogę wykorzystać je, by ci pomagać. Naprawdę nie zastanawiałaś się nigdy nad tym, że posiadanie dużej ilości informacji to nie tylko korzyść, ale i przekleństwo? Jesteś dla wielu kotów niewygodna. Dla tych, którzy są świadom, że dużo o nich wiesz. Chcieliby cię zabić, żeby nie musieć się martwić o bezpieczeństwo swoich sekretów. Nie próbuj mi mówić, że nikt nigdy nie próbował się na ciebie rzucić.
Pieszczoszka zmrużyła oczy, ale nic nie powiedziała.
— A poza tym — dodała Betelgeza. — Jeśli chcesz zbierać informacje, to potrzebujesz lepszego źródła ich pozyskiwania i uprawniania się, że są rzetelne. Jestem świetna w podsłuchiwaniu.
— No, no, to mi się podoba — zamruczała. — Przydasz mi się. 
Z tego, co wynikało z jej rozmowy z Białozorem, Betelgeza mogła śmiało stwierdzić, że kocur stał w niepewnej pozycji i przestał już mieć dla Nefret większej wartości. Betelgeza potrzebowała jak najwięcej informacji - żeby pokonać wroga, trzeba go dobrze znać, a Białozór był zamknięty w sobie i niemożliwy do odgadnięcia. Nawet, gdyby jej zaufał, wiedziała, że szanse na to, że cokolwiek by jej wyjawił były nikłe. A fach, którym zajmowała się - między innymi - Nefret - wymagał zdolności, które posiadała Betelgeza. Pieszczoszka może była przebiegła, ale Betelgeza zdawała sobie sprawę, że miała u niej większe szanse niż Białozór. Musiała podjąć ryzyko, jeśli chciała uratować ojca. A kto wie... Może uda jej się sobie zjednać arystokratyczną snobkę? 


***
Z tego specyficznego miejsca wyszła już zaopatrzona w wiedzę i srebrną opaskę na łapę. Dość ciekawe połączenie... W każdym razie, Nefret przekazała jej jeden warunek: "Będziesz milczeć na temat tego, że zdradziłam ci słabości Białozora, a ja zachowam milczenie, że kiedykolwiek o to pytałaś". Betelgeza miała się na baczności i wiedziała, z czym wiązało się zakładanie umów z pieszczoszką, ale nic jej nie zagrażało tak długo, jak długo sekrety umiejętności przekazanych jej przez Bastet pozostają w tajemnicy. Nikt wówczas nie będzie w stanie im dorównać, a Nefret będzie musiała pogodzić się z tym, że Geza była jej jedyną drogą na poszerzenie swoich wpływów. Oczywiście sytuacja wciąż była niepewna, ale vanka głupia nie była i postarała się zabezpieczyć swoje plecy.
Dowiedziała się też czegoś niezmiernie ciekawego. Białozór panicznie bał się wody, najprawdopodobniej przez traumę lub inne niefortunne wydarzenie z przeszłości. Co jednak było równie ciekawe - wedle informacji, które jej podała, łatwiej było mu zaufać tym, którym ufała Modrowronka. Betelgeza miała dość... Pokrętną relację z szylkretką, ale zdawało się, że Wrona ją lubiła lub przynajmniej doceniała jej zdolności. Białozór gardził arystokracją, z tego co Betelgeza sama już wywnioskowała. I chociaż osobiście wliczała się w to grono, będąc córką dawnego arystokraty, nie nosiła w swoich żyłach błękitnej krwi, nie była też rasowa, a jej matka wojowała przez całe swoje życie. Czy to wystarczyło? Tego się dopiero przekona.

Od Płomiennej Łapy

No i stało się. Miało odbyć się ich drugie spotkanie. Kwaśna mina towarzyszyła mu od początku dnia. Nie chciał tam iść! Nie podobała mu się ta cała Ognista Łapa. Była jakaś szurnięta. Mamusia jednak kazała mu iść, więc poszedł. Tyle dobrego, że Lwia Paszcza nie zostawiała go samego sobie i czuwała nad jego bezpieczeństwem, gdyby okazało się, że wilczaczka miała złe zamiary. Niestety... Jedyne co planowała to dołączyć do Klanu Burzy, co już samo w sobie sprawiało, że się skręcał. Przecież nie wytrzymałby z nią w jednym klanie nawet dnia! 
— Witaj, Płomienna Łapo — przywitała się ruda, gdy tylko dojrzała go na horyzoncie. 
— Witaj, Ognista Łapo — rzucił do niej kwaśno, tak jakby był tu za karę. 
Jego nastrój oczywiście zainteresował partnerkę. Chyba byli razem, więc tak mógł ją nazywać? I ta czym prędzej dopadła do jego boku, zapadając się wręcz w jego futrze. Zamarł. Jak to się odczepiało? Może musiał używać rozkazów, by pojęła, że nie lubił, gdy go dotykano? 
— Coś się stało? Wydajesz się spięty — zauważyła. 
No co ona nie powie... 
— Nie lubię... bliskości. Wolałbym, abyś się tak do mnie nie tuliła — liczył, że to przemówi jej do rozsądku i się cofnie, ale ta jedynie zmarszczyła czoło, jak gdyby powiedział coś niedorzecznego. 
— Ale jesteśmy razem pysiu. Przyzwyczaisz się. 
On się przyzwyczai? Po jego trupie! Za kogo ona się miała?! Położył po sobie uszy, gdy ta zaczęła opowiadać jak to za nim tęskniła. Ba! Śnił jej się po nocach, co już samo w sobie było przerażające. No i co najgorsze, dalej była do niego przyklejona, jakby rzeczywiście pałała do niego jakimś rodzajem zauroczenia, czego sam nie mógł powiedzieć o sobie. To było ich drugie spotkanie na Klan Gwiazdy! Czemu tak normalnie do tego podchodziła? Czy była aż tak zdesperowana, że szukała sobie na siłę partnera? A może jego matka coś jej nagadała, przez co ta pomyślała sobie nie wiadomo co? 
— A ty o mnie myślałeś? — z jej słowotoku, nareszcie padło pytanie skierowane bezpośrednio do niego. 
Spojrzał w jej żółte oczy. Zdawały się oczekiwać na twierdzącą odpowiedź. Wwiercały się w niego usilnie, jakby chciała na nim to wymusić. Nie był jednak żadnym pantoflem, aby to na niego podziałało. Miał swoją godność. A zresztą, nie myślał o niej wcale. 
— Nie.
Na pysku uczennicy pojawił się smutny wyraz i wręcz teatralnie wpadła mu w łapy, jakby właśnie miała mu tutaj umrzeć. Nieco go to zaniepokoiło, bo to przypominało mu sytuacje, gdy sam mdlał, bo robiło mu się słabo, gdy jakiś nierudy go dotykał. Nie spodziewał się, że to było aż tak powszechne zjawisko! 
— Ej, żyjesz? — zapytał, ale ta nie zdawała się reagować. 
Na Klan Gwiazdy! Zdechła! Jak wspaniale! Znaczy... na osty i ciernie! Przecież matka go zabije, zaraz potem Różana Przełęcz, a na koniec Klan Wilka! Potrząsnął nią, rozglądając się na boki. Miał nadzieję, że nikt nie był tego świadkiem, bo nie wiedział jak się wytłumaczyć! Co im powie? Że ta zapytała go czy o niej myślał, ten odpowiedział, że nie i ona dostała zawału? To brzmiało tak głupio! Nikt mu w to nie uwierzy! 
No nic... Pozostawało ukryć ciało. Matce powie, że wróciła do klanu wcześniej. Przycisnął ją do siebie bliżej, aby spróbować zarzucić ją sobie na grzbiet, gdy wtem... stał się cud. Ożyła. Ich pyski były tak blisko, a ta dostrzegając to, aż zamrugała zalotnie. Od razu ją puścił na co wydała zaskoczony pisk, gdy upadła na ziemię. 
Rozczarowujące... A już się cieszył, że nie będzie musiał jej już dłużej widzieć na oczy. 
— Co to było? Tak nie traktuje się dam! — fuknęła obrażona. 
— A sądziłaś, że co zrobię? — Uniósł brew.
— Że obudzisz mnie pocałunkiem prawdziwej miłości... — No to odleciała już totalnie. Jej matka musiała naprawdę za dużo jej naopowiadać bajek, skoro wierzyła w takie cuda. Zresztą... nie kochał jej! Jak to niby miało zadziałać? Przecież żyła i teraz dostrzegał, że w pełni świadomie doprowadziła do takiej sytuacji. Te randki go wykończą. Czy musiał naprawdę w nich uczestniczyć? Chyba był za młody, aby pojąć fenomen posiadania partnerki. Na ten moment tylko go irytowała swoim ciągłym paplaniem. 
— Nie kocham cię. Jesteś dziwna... — Skrzywił nos, robiąc krok w tył. 
Może trzeba było odpuścić sobie te spotkania? Z tej kotki nie wyjdzie nic dobrego. Za mało miała w sobie dystansu do jego osoby, a bardzo cenił sobie swoją przestrzeń osobistą. 
— Ale twoja mama powiedziała, że jesteś dla mnie idealnym partnerem! W końcu jesteś przyszłym liderem Klanu Burzy... Wybrańcem Klanu Gwiazdy... — wymruczała, łechtając mu ego. 
No to już mu się zdecydowanie podobało. Wyprostował się dumnie, uśmiechając się. 
— To prawda. Jestem. 
— A więc widzisz, że jesteśmy sobie pisani! — Znów się do niego przykleiła, patrząc mu wręcz głęboko w oczy. Zmieszał się, opierając się aż o drzewo, bo to było tak nagłe, że nawet nie zdążył zareagować. — Z twoją pozycją i moją urodą, wzmocnimy taki wspaniały ród. Jestem pewna, że twoi przodkowie z Klanu Gwiazdy popierają to. Inaczej nie daliby mi okazji, aby cię nawet ujrzeć.
Ah... A więc o to chodziło. Wydobył się z jego pyska chichot. 
— Chodzi ci o władzę prawda? Po to te przedstawienie? Chcesz godnie żyć jako partnerka wybrańca i lidera. O rany... Możesz ze mną być szczera. Teraz widać, że udajesz tylko tą miłość. To bardzo sztucznie wyglądało — spojrzał na nią z politowaniem, widząc jak jej nos się marszczył z niezadowolenia. Czyli miał rację, że ją przejrzał. Nawet poczuł się lepiej. Gorzej było żyć ze świadomością, że była jakąś nienormalną wariatką, której siadło na mózg, niż z tym, że po prostu chciała się wżenić dla prestiżu. 
— Phi! — Odwróciła od niego łeb. — Wcale tak nie jest. 
— A kto wytykał mi ostatnio wzrost? Gdybym był kurduplem dalej byś mnie kochała? 
— Oczywiście! — Chociaż zmierzyła go spojrzeniem, jak gdyby powątpiewała, że zostanie tak niski na zawsze. — Ale na pewno urośniesz. Wybrańcy z bajek z reguły są potężni. 
Eh... Była zbyt dumna, aby potwierdzić, że tak naprawdę ta jej miłość była wyssana z palca. Za nic nie uwierzy w to, że ta była w stanie się w nim zakochać po jednym spotkaniu! Chodziło tylko o wkręcenie się w całkiem potężną rodzinkę. Kto w końcu nie chciałby ustawić się w życiu na zawsze? Na jej miejscu pewnie to samo by zrobił... Ale na szczęście nie był nią, a ona... cóż... Wyglądała na zdesperowaną, by osiągnąć swój wymarzony cel za wszelką cenę. 
— Byłoby zdecydowanie lepiej dla ciebie, gdybyś przyznała, że mnie nie kochasz. Nie będę zły. Ja ciebie nie... — nie dokończył, bo kotka zakryła mu łapą pysk. 
— Nawet tego nie kończ! Nie chcę tego ponownie słyszeć! Oboje się kochamy i już. Tak jest zapisane w gwiazdach. 
Westchnął ciężko, masując się łapą po łbie. Co za uparciuch! Czemu tak usilnie się tego trzymała? Mogła odpuścić! Zdecydowanie milej by im się rozmawiało, gdyby ta darowała sobie tą szopkę i powiedziała, że go nie kocha, ale chce z nim być, bo tak. Wtedy nawet lepiej by to zniósł. Wolał partnerstwo podyktowane umową niż jakimś rodzajem miłości. Te tulaski i randki, o których kocica ciągle wspominała były okropne! 
Próbował jeszcze kilka razy jej przypomnieć sytuację, z których wynikało, że go nie szanuje, więc ta jej miłość to stek bzdur, ale nie dała się przegadać. Wrócił do matki z kwaśną miną, zapewniając ją, że wszystko poszło dobrze. Lwia Paszcza się ucieszyła, ale on? Nie za bardzo. Musiał zastanowić się w jaki sposób ją do siebie zniechęcić. Może wtedy odpuści i da mu sama spokój? To był jakiś plan... 

[1212 słów]
[przyznano 24%]

17 kwietnia 2024

Od Cis CD. Makowego Nowiu

- Będę się już zbierać - powiedziała liliowa i po złapaniu czerwonego kwiatka wyszła ze żłobka. 
"Ale już? Zostań jeszcze przez chwilę!" Chciała mówić, ale bała się tego powiedzieć. W końcu to wojowniczka i ma swoje obowiązki. Poza tym popłakała się przez nią. Naprawdę tak źle się zachowała? Oh, Mroczna Puszczo, czemu jest taka okropna? 

***

Następnego dnia nadal myślała o tym co powiedziała kotka. Koty się zmieniają... Ale ona nie potrafi! Tak Lodowa Łapa  gadała z nią, ale to nie przyniosło efektów. Trudno! Pójdzie do Makowego Nowiu i ją przeprosi! Z kamienną twarzą! Tylko przydałby się jakiś podarunek. Może kwiat? Najlepiej mak w końcu najwyraźniej to był ulubiony kwiat córki Alby. Najłatwiej byłoby go znaleźć w legowisku medyków, ale przecież asystentka medyka to siostra nowej koleżanki i do tego medykamentami nie można się bawić. No a z obozu wyjść nie może. Uznała więc, że po prostu poszuka czegoś na trawie obok żłobka. Podeszła do Olszowej Kory.
- Mamusiu mogę wyjść na zewnątrz? - zapytała. Dostała potwierdzenie, o ile matka będzie przy niej. Tak więc dwie kotki wyszły ze żłobka. Cis od razu zaczęła poszukiwania. Trudno było cokolwiek znaleźć, bo deszcz i błoto to niezbyt dobre warunki do wzrostu kwiatów. Ale po długich poszukiwaniach zobaczyła to. Marna mała niezapominajka. Chwyciła roślinę i wyrwała ją z ziemi. Zakomunikowała mamie, że chce dać kwiat tej miłej wojowniczce co do nich wczoraj przyszła. Na szczęście szylkretowa uznała, że jej dziecko po prostu jest miłe i pozwoliła. Podeszły więc do Mentorki Białej Łapy, która właśnie jadła jakieś zwierzę. Młodsza położyła kwiat na ziemi i zaczęła swoje przeprosiny.
-Przepraszam, że sprawiłam, że płakałaś. Dlatego daję ci ten kwiatek. Jest niebieski. To mój ulubiony kolor - starała się mówić to z poważnym wyrazem pyska, lecz wyglądało to raczej zabawnie. W końcu się poddała i uśmiechnęła się do siostry Naparstnicowej Kołysanki. 

<Mak? Wybaczysz takiej cutie? Chabrów ani Maków nie było>

Od Gronostajowej Bryzy

Warstwa roztopionego śniegu pomieszana z błotem chlapała pod łapami przebiegających wojowników, rytmicznie wydając specyficzny dźwięk. Tego dnia było już nieco ciepłej. Ledwo co dało się wyczuć wiatr na futrze. Jedyne co było niepokojące w tej pięknej pogodzie, to ciemne skłębione chmury nad horyzontem, zapowiadające deszcz, którego ostatnio było wystarczająco dużo. A nawet za dużo. Gronostajowa Bryza była na patrolu granicznym wraz z Kukułczym Skrzydłem, Niknącym Widmem i Iskrzącą Burzą. Ich plan był, aby dotrzeć do Kamiennych Strażników, a stamtąd skierować się w kierunku terytorium Klanu Klifu. Następnie granicą mieli iść do granicy z Klanem Nocy, iść wzdłuż tamtego terytorium i wrócić do swojego obozu. Właśnie mijali Kamiennych Strażników. Gronostajowa Bryza ze względu na to, że jako kociak nasłuchała się wielu legend i opowieści, czuła się wyjątkowo za każdym razem, kiedy jej łapy dotykały ziemi przy tym kręgu kamieni. Może rzeczywiście pod nimi było coś wyjątkowego? Czy gdyby jakiś kot długo kopał w tym miejscu, odkryłby coś niezwykłego? Ale co to mogłoby być? Może jakaś wielka jaskinia, gdzie można było się porozumieć z Klanem Gwiazdy. Nie, przecież to nierealistyczne. To tylko bajki dla kociaków. W zamyśleniu nie patrzyła, gdzie biegnie. Nagle obok niej rozległ się głośny skrzek. To wrona przeleciała tuż nad nią. Kotka zaskoczona przeniosła swój wzrok na ptaka. Wtedy jej łapy się o coś potknęły i po chwili lotu uderzyła o coś głową. Zrobiło się ciemno.

***

Otworzyła oczy. Pierwsze co usłyszała, to swój oddech. Przed oczami zobaczyła znaną jej ścianę legowiska medyków. Poderwała się z posłania, strosząc futro. Nieufnie rozejrzała się po pomieszczeniu. Zobaczyła Kurzą Pogoń siedzącą przy posłaniu, na którym znajdowała się Gronostaj.
- Wszystko w porządku? - spytała Kura nieco ciszej, niż zwykle.
Szylkretka pokiwała głową. Nic jej nie bolało, tego była pewna. Jedynie była nieco zaskoczona całą sytuacją. Nie wiedziała, co się stało i czemu znalazła się w legowisku medyka.
- Tak mi się wydaje. - przyznała. - Co się stało?
Kurza Pogoń wzruszyła ramionami, odwracając na chwilę wzrok.
- Nie wiem, nie byłam z tobą na patrolu. Ale ci, którzy byli, mówią, że uderzyłaś się głową o kamień i straciłaś przytomność! Podobno przez jakąś wronę się przewróciłaś! Dziwne, żeby przez ptaka zaliczyć wywrotkę? Strasznie wredna wrona! W każdym razie musiało to wyglądać strasznie, skoro tutaj trafiłaś! - mówiła szybko.
Gronostaj w zamyśleniu pokiwała głową. Faktycznie, bardzo dziwna i żenująca sytuacja.
- Rumiankowe Zaćmienie przyszedł, zbadał cię i powiedział, że powinnaś zaraz dojść do siebie. Miał rację? - kontynuowała Kura.
- Tak, nic mi nie jest. Długo tu ze mną siedzisz? Mam jakąś ranę na głowie? - spytała nerwowo Gronostaj.
Bura kotka ostrożnie obejrzała łeb szylkretki, ze zmrużonymi oczami delikatnie odchylając futro w każdym miejscu.
- Właściwie, to dopiero co przyszłam. Szybko się ocknęłaś. - Przerwała na chwilę, z jeszcze większym skupieniem oglądając Gronostajową Bryzę. - O, jest! Przy uchu masz lekką rankę, ale ona jest naprawdę mała. Prawie jej nie widać.
- To dobrze - westchnęła z ulgą wojowniczka. - Myślisz, że będę mogła jeszcze dzisiaj pójść na patrol?
Kurza Pogoń zaczęła się na nią patrzeć jakimś dziwnym wzrokiem. Jakby wiedziała coś ważnego i chciała to powiedzieć, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób powinna to zrobić.
- To zależy tylko od ciebie, od nikogo więcej. - powiedziała w końcu.
- Jak to? O co chodzi? - spytała Gronostaj zaniepokojona.
- Posłuchaj mnie i się nie złość. - zaczęła Kura. - Jak trochę odpoczniesz, powinnaś być gotowa pójść na patrol, lub polowanie. Ale ja nie chcę, żebyś to robiła. Jestem młodsza o ciebie, a już skończyłam służbę dla klanu. Teraz wojownicy dla mnie polują, a ja odpoczywam. Zasłużyłam na to. Ty już dawno powinnaś przejść na emeryturę. Twoje rodzeństwo dołączyło do starszyzny, kilka księżycy temu.
Szylkretka mimowolnie spięła mięśnie, pilnując się, żeby nie przerwać koleżance. W końcu nie wytrzymała, wchodząc burej w słowo.
- Ale ja chcę być wojowniczką i nią jestem! - zawołała oburzona. - Pomagam klanowi.
- Już pomagałaś wiele czasu od kiedy zostałaś uczniem - zaoponowała Kurza Pogoń. - Wiem, że chcesz się przysłużyć klanowi i że nie chcesz być darmozjadem, ale nim nie będziesz. Mało kto jest wojownikiem tak długo. To się już robi szkodliwe dla twojego zdrowia. Masz starsze kości, taka aktywność fizyczna może sprawić, że źle skończysz. Codziennie się przemęczasz. Widzę to.
Gronostajowa Bryza odwróciła zniechęcony wzrok. Nie chciała o tym rozmawiać, ale wiedziała, że jeśli to powie przyjaciółce, ta może się zezłościć. Wiedziała, że Kura ma rację, ale mimo to nie chciała już teraz rezygnować ze swoich obowiązków.
- Poza tym brakuje mi cię. Niby tak tłoczno jest w tym legowisku starszyzny, ale trochę się nudzę bez ciebie - przyznała Kurza Pogoń.
Gronostaj nadal milczała, nie patrząc na koleżankę. Po niezręcznej chwili ciszy bura kotka wyszła z legowiska, patrząc ze złością na szylkretkę. Z jej pyska wyszło jedynie krótkie "do zobaczenia". Wojowniczka zrezygnowana padła na posłanie. Od razu odechciało jej się polować. Nagle nie chciała z nikim rozmawiać, wolała po prostu zostać sama w legowisku i nic nie robić. Próbowała się zdrzemnąć, ale zbyt wiele rozmyślań miało miejsce w jej głowie.

***

W końcu przysnęła, ale nie na długo. Po dwóch dniach wymigiwania się od obowiązków, na które zabrakło jej energii, podjęła decyzję. Przed zachodem słońca skonsultowała się z Różaną Przełęczą. Na razie oprócz liderki nikt nie wiedział. Następnego dnia, gdy poranne patrole już wróciły do obozu, przywódczyni zwołała cały klan i rozpoczęła ceremonię tymi samymi słowami, co zawsze:
- Gronostajowa Bryzo, czy chcesz porzucić rolę wojownika i dołączyć do grona starszych?
- Tak - odparła słabo. - Chcę.
- Twój klan dziękuje Ci za wierną służbę, jaką mu dałaś. Niech Klan Gwiazdy da ci wiele księżyców spokoju!
Tymi słowami kończąc rytuał, Różana Przełęcz skłoniła lekko głowę i odeszła zająć się swoimi sprawami.
- Gratuluję! - zawołała Kurza Pogoń tuż przy uchu Gronostaj.
- Dzięki - odparła ta, krzywiąc się.
- Chodź, pójdziemy ci znaleźć jakieś miejsce w legowisku starszych! - miauknęła Kura, z entuzjazmem ciągnąc za sobą szylkretkę.

Od Diamenta

jakiś czas temu
Poczuł się, jakby został wrzucony do jakiejś bardzo zimnej wody. Mieszanka dziwnych, niezbyt przyjemnych uczuć coraz bardziej narastała. Z trudem mu się przełykało ślinę, oddychało. Z każdym kolejnym uderzeniem serca chciał w ogóle tego dnia nie wstawać ze swojego posłania. Drobne ciało jego matki leżało przed nim. Gdyby nie ten fakt, nie uwierzyłby w te przykre słowa.
- To niemożliwe – wypalił szybko, z podenerwowaniem kręcąc ogonem. – Błotniste Ziele nigdy nie dałaby się zabić potworowi.
- To najlogiczniejsze rozwiązanie, Diamencie – miauknęła uspokajająco Skowronek.
Jej głos był cichy, smutny, współczujący. Srebrny kocur z gniewem podniósł głowę znad zwłok swojej matki i utkwił piorunujący wzrok na Kamiennej Szamance. Nie chciał współczucia, co mu to da? Dezorientacja i szok zmieniły się w furię. Czuł coraz większą potrzebę obwiniania kogoś za tą nagłą śmierć. Ktoś musiał być za to odpowiedzialny. Omijając ciało, powoli podszedł do Skowronek.
- Tylko tak mówisz – wypluł z siebie. – Czemu mam ci wierzyć? – spytał oskarżycielsko, podchodząc coraz bliżej. Jego długie wąsy już prawie stykały się z jej wąsami. – Byłaś tam razem z nią. – Całe jego ciało drgało ze złości i rozpaczy.
- Nie byłam. Diamencie, rozumiem twój smutek, ale musisz się trochę uspokoić – zaczęła Skowronek, tym swoim podejrzanie milutkim głosem.
- Jak mam się uspokoić, skoro zrobiłaś coś takiego!? – krzyknął. Coś ciepłego i mokrego spłynęło po jego policzku. – Zabiłaś ją! Nie kłam, ja i tak poznałem prawdę! Wepchnęłaś ją pod tego potwora!
Nie myślał już, co mówi. Targały nim zbyt silne uczucia.
- Nie… - próbowała się bronić kotka.
Diament jej nie słuchał. Rzucił się na nią, zatapiając pazury w jej grzbiecie. Szylkretka jęknęła z zaskoczeniem. Próbował ją powalić ciężarem swojego ciała. Wplątał łapy w jej futro, aby utrzymać równowagę i sięgnął zębami do jej gardła. Poczuł mocny cios w głowę. Spadł ze Skowronek i z głuchym łomotem uderzył o ziemię. Zapadła ciemność.

***

Otworzył oczy. Poderwał się z posłania i wysunął pazury, rozglądając się niepewnie po piwnicy. Jak się tu znalazł? Chwilkę później zaczął sobie wszystko przypominać. Ktoś musiał go tu przenieść. Zobaczył Krokus siedzącą przy jednej z zakurzonych ścian.
- Gdzie Błotniste Ziele? – miauknął.
Pewnie zabrzmiał ostrzej, niż planował, ale myślenie o grzeczności nie było w tej chwili takie ważne.
- Chcesz ją zobaczyć? – spytała łagodnie szylkretka.
A więc to była prawda, a nie zwykły koszmar. Diament usiadł z powrotem na swoim posłaniu, kręcąc głową. Nie był jeszcze gotowy. Łzy skapywały z jego oczu na koc od Cynamonki, który dostał, kiedy jeszcze był mały. Co z tego, że będzie mu się gorzej spało na mokrym posłaniu.
- Jak to się stało? – spytał słabym głosem.
Wcześniej nie dał sobie wytłumaczyć okoliczności śmierci Błotnistego Ziela. Teraz kiedy już nieco ochłonął, był gotowy przyjąć więcej wiadomości bez wyżywania się na innych kotach.
- Znaleźliśmy ją na Drodze Grzmotu, już nieżywą. Gdybyśmy mogli, chętnie byśmy jej pomogli, ale było na to za późno. Udało nam się ustalić, że wcześniej była w domu Cynamonki, zapewne wracając do bazy, nie zachowała ostrożności – powiedziała powoli Krokus.
Mieli go teraz za agresora? Zapewne jego reputacja musiała znacznie spaść. Nie chciał, żeby go się bano, ani żeby ktoś traktował go gorzej ze względu na tamten atak.
- Czy ze Skowronek wszystko w porządku? – mruknął, odwracając wzrok, nagle bardzo zainteresowany swoimi łapami.
- Nic jej nie jest – odparła Krokus. – Ale widać, że całkiem nieźle walczysz.
Normalnie wypiąłby pierś z dumą na tę pochwałę, ale teraz jedynie spuścił smętnie uszy, z powrotem spoglądając na kotkę. Błotniste Ziele nie dożyła ukończenia treningów przez swoich synów.
- Czemu zachowujecie się, jakby nic się nie stało? Nie powinniście być na mnie źli? Czemu nikt na mnie nie nakrzyczy? – spytał cicho.
Był zdziwiony tym brakiem jakiejś kary lub czegoś innego. Nie chciał, żeby mu wszystko uchodziło na sucho, bo co z niego wyrośnie?
- Bo ty nie zrobiłeś niczego złego, Diamencie. Ja cię rozumiem. Nie panowałeś wtedy nad sobą, ale z wiekiem kontrolowanie swoich uczuć będzie dla ciebie łatwiejsze – wyjaśniła Krokus.
Ta odpowiedź go zaskoczyła. Chwilę mu zajęło przetrawienie słów szylkretki i zrozumienie ich sensu. Z powrotem postawił uszy i po chwili pokręcił głową.
- Nikt nie rozumie – powiedział z wyraźnym naciskiem na pierwsze słowo.
Chciał już zakończyć tę wymianę zdań. Odwrócił głowę i zaczął się myć. Czuł na sobie wzrok kotki, ale ignorował to.
- Diamencie, ja też straciłam matkę – odezwała się w końcu Krokus.
Jego łeb automatycznie się odwrócił. Wlepił wzrok w swoją przyszywaną ciotkę i lekkim ruchem głowy zachęcił ją, aby mówiła dalej.

***

Następnego dnia, po pogrzebie Błotnistego Ziela siedział obok Jeżyk, kiedy ta pokazywała mu poszczególne zioła. Skaza i Szczekuszka zaginęli. Nikt nic nie wiedział o ich zniknięciu, a przynajmniej tak mówili. Skowronek ciągle była. A najdziwniejsze było to, że oni zniknęli tego samego dnia, kiedy matka Diamenta straciła życie. Czy to nie było podejrzane? Pewnie zauważyli, że kocur już zaczął osądzać niektórych, a nie chcieli, żeby się wydało, więc uciekli. Na samą myśl o tym sierść na karku srebrnego się podniosła. Dopiero po chwili zdołał się uspokoić. Spróbował powtarzać sobie w głowie, że to zwykły zbieg okoliczności. Nie mógł przecież ciągle zwalać winy na innych!
- Diamencie, słuchasz mnie w ogóle? – miauknęła lekko podniesionym głosem Jeżyk.
Adept powoli podniósł na nią wzrok, z roztargnieniem próbując sobie przypomnieć, co mówiła przed chwilą. W końcu, po kilku nieudanych próbach pokiwał ze zdezorientowaniem głową.
- T-tak, jasne. Słucham – zapewnił ją.
- A więc co mówiłam? - spytała podchwytliwie.
- No… Coś o ziołach – odparł zawstydzony.
Jeżyk potrząsnęła z politowaniem głową i jeszcze raz pokazała mu wszystkie roślinki, o których mówiła. Tym razem Diament już całą uwagę skupiał na lekcji.

***

Nadal był w żałobie po śmierci matki, jednak jego rozpacz już nieco zmalała. Powoli przyzwyczajał się do życia bez niej, jednak to smutne wydarzenie codziennie spędzało mu sen z powiek. W nocy było gorzej. Nie miał co robić i jego mózg zaprzątały smutne myśli. Dlatego starał się, aby dzień był jak najbardziej pracowity. Nie chciał mieć przerw na rozmyślanie. A więc, gdy tylko przestało padać, wybrał się na poszukiwanie ziół. W ogrodach dwunożnych udało mu się znaleźć nieco aksamitki, golterii i kocimiętki. Było tego całkiem sporo, ponieważ w większości ogrodów zioła były czymś przepuszczającym światło osłonięte przed śniegiem. Większość oczywiście zostawił Dwunogom, ale trochę roślin każdego rodzaju, jaki znalazł, zwinął w kulkę i niósł ją teraz w pysku. Postanowił wyjść poza miasto, aby poszukać jeszcze jakichś roślin dziko żyjących. Już po chwili znalazł nieco liści dębu, krwawnika i krwiściągu. Gdy na niebie znowu pojawiły się ciemne chmury zwiastujące deszcz, postanowił jak najszybciej znaleźć się w kryjówce Kamiennej Sekty. Szybkim krokiem ruszył do miasta. Wracając, spojrzał na terytorium Klanu Klifu gdzieś w oddali. Podobno kiedyś jego przodkowie tam mieszkali, a przez wredne klanowe koty musieli się wynieść. A więc ten cały sojusz z Klanem Burzy, z którego nawet ani jednego członka nie znał, wydawał mu się bezsensowny. Przecież te królikojady mogą ich zdradzić, a Kamienna Sekta potrafi sobie poradzić sama! Zastanawiał się, czy inni byliby na niego źli, jakby poszedł eksplorować tamten teren… W sumie mała wycieczka to przecież nic złego, czyż nie? Ale na pewno nie zrobi tego teraz, bo zbierało się na deszcz. Przyśpieszył do truchtu, nie patrząc już za siebie.

***

- Dobrze, że znalazłeś kocimiętkę, bo jej brakuje – miauknęła Krokus roztrzęsionym głosem.
Niemalże wyrwała Diamentowi zioła z pyska i szybkimi, niezbyt ostrożnymi ruchami je posegregowała. Dziwnie wyglądała. Coś się musiało stać. Diament rozejrzał się po piwnicy. Większość członków Kamiennej Sekty znajdowała się w tym pomieszczeniu. Kocur postawił uszy z zaskoczeniem. Czy mu się wydawało, czy Krokus zjadła trochę kocimiętki? Była chora, czy co? Przecież nie kaszlała. Nie, musiało mu się chyba przywidzieć.
- Jafar zaginął! Został porwany. – Wyjaśniła mu kotka. – Chciałyśmy pomóc, ale Bastet odmówiła. Czemu?
Zachowywała się trochę, jakby Diament znał odpowiedź, a przecież dopiero co w ogóle usłyszał o tym zaginięciu. Nic nie mówił, jedynie stał cierpliwie. W duchu zaczął współczuć szylkretce. Musiała być całkiem mocno zaprzyjaźniona z Jafarem, skoro tak to przeżywała.
- Na szczęście Jago zgodziła się współpracować. Nie martw się Diamencie, będziemy działać. Tylko pamiętaj, aby tego nie rozpowiadać.
- Jasne. – Przytaknął od razu.

[trening med. 1302 słowa] 
[przyznano 26%]

Od Ostowego Pędu CD. Modliszki

"Czyżby Modliszce nie spodobał się prezent?" - zastanawiał się Ostowy Pęd, czekając na odpowiedź swojego syna.
- Nie ma na niej małych stwo... – zaczął, jednak nagle się skulił. Ostowy Pęd nie był pewien, co się stało, jednak już po chwili zrozumiał. To musiało być spowodowane bólem. Od razu przysunął się bliżej kociaka, przejęty jego stanem. Co mogło mu się stać? I to tak nagle!
- Modliszko? Wszystko dobrze? – pytał wystraszony, jednak maluch nie odpowiadał. Dalej kulił się z bólu obok ojca.
- Żmijo, biegnę z Modliszką do medyka! – krzyknął przerażony do partnerki i nie czekając na żadną odpowiedź, podniósł kremowego i pobiegł do Rumiankowego Zaćmienia.
- Spokojnie Modliszko... Będzie dobrze... – powtarzał niewyraźnie, trzymając syna. Wbiegł do legowiska medyka, rozglądając się gorączkowo.
- Witaj Ostowy... – zaczęła Margaretka, jednak kocur od razu jej przerwał.
- Gdzie jest Rumiankowe Zaćmienie?!
- Zaraz wróci, nie było niektórych ziół – wyjaśniła uczennica. Ostowy Pęd położył szybko swoje kocię na jednym z legowisk, a po chwili zwrócił się do Margaretkowej Łapy.
- Coś się stało z Modliszką! Nagle się skulił z bólu! – powiedział przerażony, przystępując z łapy na łapę. Nie wiedział, co robić. Od dawna się tak nie bał. Kotka wzięła kilka roślin i podeszła do małego pacjenta. Ostowy Pęd przyglądał się jej działaniom, mając nadzieję, że córka Lwiej Paszczy pomoże kociakowi. Wtedy coś wpadło mu do głowy. A co jeśli to przez ten prezent? Przez szyszkę? Jeszcze bardziej się zestresował i zaczął gorączkowo chodzić po legowisku. Jak to jego wina to nigdy sobie nie wybaczy! Tak samo jak Żmija nigdy mu nie wybaczy! O wilku mowa. W pewnej chwili do legowiska medyka weszła Obserwująca Żmija. Spojrzała na swojego partnera, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia. Wojownik opowiedział jej wszystko, zaznaczając, że to może być wina tej szyszki. Po całym zeznaniu spuścił głowę i zamknął oczy.
- Ostowy Pędzie to nonsens – powiedziała karmicielka – Cokolwiek się stało, to nie przez szyszkę!
- A co jeśli... – zaczął kremowy, jednak wtedy przerwała mu Margaretka.
- Ze spokojem, wygląda to na zwykły ból brzucha, albo zatrucie pokarmowe. Bardzo możliwe, że Modliszka się czymś zatruł.
Wojownik odetchnął. Przynajmniej to nic aż tak groźnego!
- Widzisz, będzie dobrze – powiedziała Obserwującą Żmija do swojego partnera i podeszła do syna. Modliszka dalej nieco się kulący, wyglądał już lepiej. Kremowy z ulgą w oczach spojrzał na swoją małą kopię i ruszył w ślad za czarną kotką. Usiadł obok niej oraz Modliszki i wtedy zdał sobie sprawę, że nie ma tu reszty kociąt.
- Gdzie Salamandra i Szafirka? Zostawiłaś je same?
- Obsmarkany Kamień z nimi jest – wyjaśniła matka kociąt. Kremowy pokiwał głową. Dalej nie do końca przyzwyczaił się do faktu, że Obsmarkany Kamień również jest synem jego partnerki. Jasne, wiedział o tym od dawna i bardzo lubił kocura, zwłaszcza że kiedyś był jego uczniem, jednak teraz kremowy był jego jakby ojcem. Nawet nie wiedział, co o tym wszystkim sądzi syn Żmii.
W końcu do legowiska wszedł sam medyk, Rumiankowe Zaćmienie, a jego uczennica od razu do niego podeszła. Wytłumaczyła mu, co się stało, a po chwili liliowy podszedł do dwójki rodziców i ich pociechy. Potwierdził stwierdzenie Margaretki dotyczące zatrucia pokarmowego i ruszył, by dać kociakowi jeszcze kilka ziół.

Wyleczeni: Modliszka 

<Modliszko?>

Od Płomiennej Łapy

Informacja o tym, że matka znalazła mu przyszłą partnerkę była dla niego sporym zaskoczeniem. No bo... Jak?! W Klanie Burzy nie widział innych rudych prócz jego sióstr, a raczej wątpił, by kocica wybrała mu jakiegoś nierudego mieszańca. Zresztą... wizja, że tak młodo zostaje zeswatany niezbyt mu się podobała. Aktualnie był w wieku, gdzie kotki w jego ocenie były głupie i dziecinne. Skąd miał mieć pewność, że w tym przypadku będzie inaczej? Czy ta nieznajoma doceni jego piękno? Zrozumie, że był boską istotą zesłaną przez Klan Gwiazdy? Nie miał pojęcia. 
Na dodatek przez ocieplenie doszło do straszliwej rzeczy! Ziemia była pełna grząskiego błota, który wzbudzał w nim takie obrzydzenie, że płakał mamusi co krok, gdy jego łapki się zapadały w gruncie. 
— Musimy iść? To nie może zaczekać? — biadolił, kiedy kroczyli przez budzące się powoli po Porze Nagich Drzew wrzosowiska. 
— Nie może Płomyczku. To by było z naszej strony bardzo niegrzeczne, gdybyśmy kazali jej czekać — westchnęła, nieco poirytowana biadoleniem swojego ukochanego syna. — No już, nie krzyw swego pyszczka. Nie marszcz nosa. Musisz się idealnie prezentować, jak przystało na moje kocię. Musisz zrobić dobre pierwsze wrażenie, a wiem, że ci się to uda. W końcu w twoich żyłach płynie krew liderów, a nie plebsu.
— Tak, mamo — mruknął i przybrał bardziej godną postawę kogoś o jego statusie krwi. 
Dalej mu było źle ze świadomością po czym stąpał, ale starał się to znieść dla rudej kocicy, która wyglądała na bardzo podekscytowaną na myśl jak zareaguje na swoją pierwszą miłość. 
Szczerze? To liczył na to, że może nikogo nie zastaną i wrócą. Ale niestety... Okazało się inaczej. Była tam. Rudy kształt, przy granicy z Klanem Wilka. Czemu akurat wilczak? Po spotkaniu z tą czarną vanką, która mu się nie przedstawiła, jakoś zaczęło go kręcić na samą myśl w nosie. A co jeśli okaże się też taka wredna i bez krzty ogłady? Nie było mowy, aby wtedy spędził z nią resztę życia! Właśnie... Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. 
Ognista Łapa na ich widok rozpromieniła się. Przekroczyła granice jak gdyby nigdy nic i zmierzyła go wzrokiem. Czuł się oceniany, a to on powinien ją onieśmielić! Zadarł wyżej łeb, aby wydawać się większym i ważniejszym, uśmiechnął się nawet, aby mama była zadowolona, ale za chwilę niezadowolenie się u niego tylko pogłębiło, gdy to nie zrobiło na niej wrażenia. 
Matka popchnęła go lekko, bliżej niej, szepcząc mu do ucha, aby się przywitał. Zrobił to dość niechętnie. 
— Witaj. Jestem Płomienna Łapa. Prapraprawnuk sławnej Piaskowej Gwiazdy, liderki Klanu Burzy. Wybrany przez sam Klan Gwiazdy do poprowadzenia swego klanu ku świetności, jako jego przyszły władca.
Ruda zapiszczała tak, jak gdyby spełniały się jej najskrytsze marzenia. Od razu położył po sobie uszy, bo to nie był za przyjemny dźwięk. Jego "partnerka" szybko do niego doskoczyła, mierzwiąc mu futro na szyi. Najeżył się. Co ona robiła?! Dotykała go brudnymi łapami?! Prawieże tam zszedł na zawał.
— Ja jestem Ognista Łapa. Jak się cieszę, że cię nareszcie mogę spotkać. Ah! Twoje futro jest takie miękkie i nieskazitelne! Układa się w łapach niczym puch. Będę miała co z nim robić! — odpowiedziała co jeszcze bardziej go strapiło. Co? O czym ona mówiła? Co do tego wszystkiego miało jego futro? 
— No dobrze zostawię was samych. Bawcie się dobrze. W razie czego będę w pobliżu — poinformowała ich Lwia Paszcza chowając się za jakimś drzewem. 
Ta... Zaraz tak będą się świetnie bawić, że jakichś patrol ich nakryje i pogoni w cztery strony świata. Przynajmniej teren był osłonięty i nie znajdowali się na otwartych wrzosowiskach. Mimo wszystko... to spotkanie niezbyt mu przypadło do gustu. Ognista Łapa może była ruda i zaliczała się do grona wybranych, ale widać było, że nie zamierzała się podporządkować. Co się odsuwał, ta się przylepiała i trajkotała mu nad uchem. Opowiadała jakieś bzdury, że marzyła o nim przez całe swoje życie, a zaraz potem zaczęła wytykać mu złe ułożenie futra. Nawet chciała mu je poprawić, lecz on odsuwał się raz po raz, aż drzewo go powstrzymało. Nawet wtedy jego łeb starał się być jak najdalej od pyska wilczaczki. A co było najgorsze... Nie dawała mu dojść do słowa. Co otwierał pysk, aby coś powiedzieć ta go uciszała i zapewniała, że pomoże mu ogarnąć sierść. Że ma w tym wprawę i nie musiał się obawiać. Ta... Tylko nie o to chodziło! Nie chciał po prostu, aby jakaś obca kotka go dotykała! Nie przepadał w końcu za bliskością. Te romantyczne bzdety to nie było dla niego. 
— A nie możemy mieć związku na odległość? — zapytał, kiedy ta powiedziała mu, że zamierza się z nim zabrać do Klanu Burzy. — Wiesz... Różana Przełęcz nie lubi takich jak ty. Może cię pogonić... 
— A ile ona ma księżyców, aby stawać na drodze naszej miłości?! — oburzyła się. — Nie martw się mysiu pysiu, ja sobie z nią porozmawiam. Na pewno się zgodzi. A jak nie... Pewnie przekonam jej zastępczynie, która po niej będzie liderować. 
Zrobiło mu się słabo. I on miał z kimś takim spędzić resztę swojego życia? No chyba nie. Wychodziło na to, że wygląd to nie było wszystko. Trzeba było też mieć jakiś charakter idealny dopasowany do jego osoby! Po co mu partnerka, która będzie zachowywać się jak Ognista Łapa? Co będzie narzucać mu swoje zdanie, nie szanować przestrzeni osobistej i co najważniejsze... za bardzo się spoufalała, nie dając od siebie choćby jednego małego komplementu co do jego osoby! Jeszcze do tego brak szacunku! Koszmar! 
— Żaden mysiu pysiu! — Najeżył się na jej słowa. Te wilczaki coś lubiły dawać mu przezwiska. Tamta mówiła do niego pyszczku, a ta... ta poleciała ze swoją wyobraźnią aż za daleko. — Jestem Płomienna Łapa, najwspanialszy, naj... — Poczuł łapę na swoim pysku, która uniemożliwiła mu dokończenie zdania. 
— Nie przerywa się damie! Phi! — skarciła go, nie dowierzając, że zaczął się z nią wykłócać. — Widać brak u ciebie kultury. No, ale... Jesteś niczego sobie. Może podrośniesz i nie będę się za ciebie wstydzić, że mój partner to kurdupel. 
Zatkało go. Prawieże tam zszedł na zawał. Że on miał się wstydzić?! Ha. Haha! Żyłka mu zaczęła pulsować na czole i był od włos od dania jej po pysku. Jak ona śmiała?! 
Rozejrzał się za matką, ale nie było jej widać. Czy to słyszała? A może zacieszała pyska, że tak dobrze im szło zapoznawanie się? Nie był za bardzo zadowolony z tego dnia. Chciał już wracać do obozu! 
Wydał z siebie tylko niezadowolony warkot, który sprawił, że ta zamrugała, jak gdyby budząc się ze swojej "idealnej" wizji świata. 
— Nie warcz jak zwierzątko, mysiu. Jeszcze nie skończyłam mówić... — Oparła się o jego bok, wzdychając niczym zakochana panna. — Gdy będziemy już razem... Ale to będzie piękne! Będziesz dbał o mnie jak o swój największy skarb. Będziemy chodzić na romantyczne spacery i oglądać zachody słońca. Spać wtuleni w swe futra. Wszyscy będą nam zazdrościć naszej miłości — snuła swoje marzenia na głos. 
 — A co jeśli nie? — starał się przywrócić ją do rzeczywistości zwłaszcza, że Ognista Łapa już wręcz prawie na nim leżała. Jego futro będzie musiało zostać odkażone, bo zaśmierdnie wilczackim zapachem! 
— A czemu nie? Twoja mama mówiła, że potrzebujesz partnerki w swym życiu. A ja... Ah, ja czuje się taka przeszczęśliwa! W zasadzie możemy już iść ogłosić nasze partnerstwo i prosić, by mnie przyjęli... — I jak gdyby nic wstała i już miała ruszać, gdy z przerażeniem uświadomił sobie, że jeśli jej nie zatrzyma i nie kupi sobie więcej czasu, aby uzmysłowić matce jaki to był błąd, to będzie skazany na wieczne życie z tą wronią strawą, która będzie traktowała go niczym swoją rzecz do spełnienia głupich marzeń! Nie było mowy o czymś takim! To on miał być kocurem w tym związku. Nie da sobie babie wejść na głowę! 
— Nie! — palnął spanikowany, szybko ją obejmując obiema łapami, co kosztowało go naprawdę wiele. Ale czego się nie robi, aby nie zniszczyć sobie życia. — Nie możesz tak po prostu tam iść. Jeszcze twój lider pomyśli, że cię porwaliśmy. Daj nam... czas. 
— Phi! Powiem mu, że odchodzę. Nie powinno to zrobić na nim wrażenia. Nie musi wiedzieć gdzie. Zresztą... miłość jest silniejsza niż jakieś tam zakazy czy opinia moich rodziców. Liczy się tylko moja przyszłość! 
Nie miał pojęcia o czym ona paplała. Jaka miłość?! Dopiero co się poznali! Była jakaś rąbnięta! Na dodatek uśmiechała się do niego zadowolona, że ją tulił do swej piersi. Co robił?! O fuj! Zapomniał, że przecież ją trzymał. Szybko ją puścił, ale to nie sprawiło, że odeszła. Dalej się o niego opierała. 
— Później. Nie teraz. Potrzebujemy... większej ilości spotkań, aby się poznać — kręcił, aby tylko odwieść ją od jak najszybszego, wspólnego życia. — Jesteś zresztą za młoda i...
— Damy się o wiek nie pyta! — oburzyła się, z gracją stając tuż naprzeciw niego. — Oj ukochany... Co ja z tobą będę miała... Trochę jesteś nieokrzesany, ale mama mówiła, że u kocurów to normalne i w końcu z tego wyrastają. Ah, nie zrezygnuje. O nie. Przepowiedziano mi wspaniałą przyszłość u twojego boku. Wierzę, że się nie zawiodę. 
Zatkało go po raz kolejny tego dnia. Jak to przepowiedziano? W co ona wierzyła? A może to jego matka coś jej nagadała? Jeszcze bardziej upewniał się w tym, że była zdrowo szurnięta. A jak wyciągnęła do niego łapę to spojrzał na nią jak na jakiś nieznany mu byt. Machnęła kończyną jak gdyby oczekując czegoś z jego strony. Nawet chrząknęła i dała znak oczami. 
Dotknął ją swoją łapą, trącając ją lekko, a ta westchnęła. 
— Widać, że to twój pierwszy raz z kotką — skomentowała, na co się wewnętrznie oburzył. Oczywiście, że to był jego pierwszy raz! Był młody i nie miał jeszcze styczności z kimś ze swojego gatunku, kto mógłby być go godny. — Pocałuj na znak swojej miłości do mnie. Tak jest w bajkach, że kocur całuje w łapę swoją damę serca — wytłumaczyła mu to. 
O fuj! Odrażające! To ona powinna całować go po łapach, a nie odwrotnie! Gapił się na nią, nie zamierzając przyczynić się do czegoś tak hańbiącego. Gdyby wzrok mógł wypalać, Ognista Łapa leżałaby już z głęboką dziurę w głowie. 
— No nic... Może następnym razem użyjesz zdrowego rozsądku. Pani, Lwia Paszczo? — zawołała kocice, która po chwili słysząc nawoływania swojej przyszłej synowej, zjawiła się zerkając na nich z zaciekawieniem. — Dziękuje za to spotkanie. Dużo dowiedziałam się o moim partnerze. Jeżeli mogłabym na słówko... — miauknęła i podeszła do burzaczki, mijając Płomienną Łapę, który nie wiedział co się dzieje. 
Kiedy obie się oddaliły, nadstawił ucha, aby podsłuchać co te dwie planowały. Nie odeszły daleko. Ognista Łapa wręcz zachowywała się tak, jakby nie siedział nieopodal, szybko streszczając swoje wrażenia. 
— Pani syn jest wspaniały. Bardzo rozkoszny. Niestety... brak mu pewnych manier. Wiem, że to jego pierwsza randka i mógł być poddenerwowany, ale mogłaby pani nieco w nim to naprostować. Nie chciał pocałować mnie w łapkę, a słyszałam, że tak robią zakochani. Też się spina, gdy podchodzę. Twierdzi, że potrzebujemy więcej czasu, aby się poznać, więc na razie nie mogę udać się z wami do Klanu Burzy. Chciałabym, aby jego miłość była widoczna, tak jak moja. Bo ah, on jest taki cudowny. Ta jego płomienna sierść pasuje bardzo do jego imienia. Jest przystojny, ale nie wykorzystuje tego swojego uroku. Moja mama twierdzi, że kocury wolno dojrzewają, to może przez to? 
— Tak, to prawda Ognista Łapo — miauknęła Lwia Paszcza, nie kryjąc rozbawienia na tę uwagę. — W naszym klanie, który i w przyszłości będzie najpewniej twoim domem, znajduje się parę kocurów, których istnienie tylko potwierdzają to stwierdzenie. Jednak Płomienna Łapa do nich nie należy. Jest ponad nich, a co do jego manier uważam, że są nienaganne. W końcu jest wybrańcem, nie przywykł do całowania obcych kotów. Duma i krew Piaskowej Gwiazdy mu na to nie pozwala. — Położyła nacisk na słowo "obcy". — Jednak wierzę, że to się zmieni. — Uśmiechnęła się, po czym uniosła z wyższością głowę. Może i Ogień była ruda, ale jeszcze nie należała do ich rodziny i nadal była Wilczakiem. — Również uważam, że potrzebujecie więcej czasu, dlatego wyczekuj kolejnych spotkań na granicy, bądź na zgromadzeniu. Jeśli masz w przyszłości dołączyć do naszej rodziny, musimy mieć pewność, że jesteś odpowiednią kandydatką dla mojego syna. Na razie za taką cię uważam, Ognista Łapo. Nie zmarnuj tej szansy i nie pozwól, aby naszą uwagę przykuła inna ruda dama.
— Oczywiście, że nie zmarnuje! Ma pani moje słowo. W takim razie... — tu spojrzała w stronę Płomiennej Łapy. — Widzimy się za kilka wschodów słońca w tym samym miejscu? 
Chciał już odpowiedzieć "nie", ale spojrzał na matkę. Eh... W końcu kocica się postarała, aby kogoś mu znaleźć. Jakby teraz odmówił, mogłaby być niepocieszona i zła. Na dodatek zaniepokoił go fragment o "innej" rudej damie. To z iloma jeszcze będzie się umawiał na takie spotkania?! 
— Jasne... — rzucił bezdusznie. 
To jedno słowo jednak uradowało Ognistą Łapę tak, jakby już rola przyszłej pani Płomyk należała do niej. 
Pożegnali się bez zbędnych komentarzy. Kiedy kocica zniknęła w lesie, a oni odeszli od granicy z Wilczakami. Mamusia musiała go po tym wszystkim wyczyścić, aby nikt nie wyczuł na nim zapachu "ukochanej". Dopiero po tym skierowali swoje kroki z powrotem do obozu, a on musiał odpowiedzieć na pytania o to jak mu poszło. 
— Cóż... Jest ruda... Więc mnie godna. Ale dziwna... Mówiła coś o jakimś przeznaczeniu. Nie wiem o co jej chodziło. Czy wszystkie kotki są takie... podekscytowane na myśl o mnie? Czy serio jestem tak przystojny, że wystarczyło jedno spojrzenie, by się we mnie zakochała? — zadał pytanie, ponieważ coś mu tu śmierdziało. Nie wiedział jednak co. Był jednak pewien, że zachowanie kocicy nie było normalne. A mama... Mama była bardzo mądra, no i sama była kotką. Wierzył, że rozjaśni mu nieco te wątpliwości, które nim targały. 
— Oczywiście. W końcu jesteś moim synem, dziwnym by było, gdybym na świat wydała brzydkie kocię. W przeciwieństwie do Różanej Przełęczy nie zdecydowałam się na powiększenie rodziny z pierwszym lepszym kotem, po którym same paskudy z niej wyszły. — Na jej pysku pojawił się kpiący uśmiech. — Minęło sporo księżyców, nim udało mi się spotkać twojego ojca, ale nasze spotkanie zapisane było w gwiazdach. Po to, aby ty i twoje siostry mogły się narodzić, aby nasz wspaniały ród mógł dalej trwać — wypowiadała te słowa z dumą i przekonaniem. — To nie mógł być przypadek, że kwadrę temu poznałam Ognistą Łapę. Wasz los został spleciony przez gwiazdy wraz z waszymi narodzinami. 
To... to brzmiało koszmarnie! Czyli byli sobie pisani? To chyba jakiś żart... Czuł, że prędzej ją utopi nad rzeką niż rozwinie się pomiędzy nimi jakieś uczucie. Przynajmniej z jego strony, bo co do Ognistej Łapy... to nie wiedział czy była w nim zakochana po uszy, czy tylko sobie z niego tak kpiła. Wątpił jednak, aby ją polubił. Patrząc jednak po zadowolonym pysku Lwiej Paszczy, gdyby tylko to zrobił, to na pewno by ją zawiódł. Eh... Głupie to wszystko. Ale czego nie robi się dla mamusi? 

[2404 słów]
[przyznano 48%] 

Od Zarannej Zjawy

*kilka dni po zajściu w ciążę, Pora Nagich drzew, noc*

Żyła z Uranosem już jakiś czas. Razem jedli ryby, a kocur zapraszał ją często w różne ciekawe miejsca, opowiadał o mieście i podawał nazwy wielu interesujących przedmiotów. Opowiadał też coś o sobie. Ona zaś słuchała uważnie jego słów. Coraz bardziej się do siebie zbliżali, z każdą spędzoną nocą i każdym wypadem.
Aż w końcu…
Wyznał jej miłość.
I stało się.
Kilka dni potem odkryła, że nosi pod sercem kocięta.
Uranos też się zorientował, po tym, że zaczęła ciut więcej jeść. Powiedziała mu prawdę. Nie powinna była.
Ale to zrobiła.
Czas jednak było… odejść.
Zaranna Zjawa powoli chyliła powieki, by sprawdzić, czy Uranos na pewno śpi. Jego biały bok miarowo unosił się wraz z kocem którym był okryty.
Powoli, ostrożnie wysunęła się spomiędzy pieleszy, najciszej jak potrafiła, cały czas przyglądając się kocurowi. Brak reakcji.
Cicho ruszyła w stronę schodów, by następnie wyjść na górny pokład. Przeszła po bujającym się statku na kokpit, by następnie spojrzeć w dal, w mroczną morską toń, na potwory dwunożnych przymocowane do bali. Mroźny wiatr rozwiał jej futro. Lekko zadrżała z zimna, przymykając jednak oczy i próbując zapamiętać jak najwięcej z tej chwili. Słyszała szum fal rozbijających się o statki i brzeg, głosy pojedynczych acz dość niebezpiecznych dwunogów w oddali, skrzeczenia pojedynczych mew, czuła to bujanie i zapach ryb. Jej oddech mimowolnie przystosował się do rytmu okolicy, stając się jego częścią, której nikt jednak poza nią nie mógł usłyszeć.
Ostatni raz wciągnęła powietrze, by następnie odwrócić się, przejść kawałek, wskoczyć na reling i zeskoczyć prosto na deski.
Nie powinnien tego usłyszeć. Raczej.
Ruszyła przed siebie, jeszcze parę razy oglądając się na statek za sobą i uważnie nasłuchując.
Szybkim krokiem ruszyła przez port. Dość szybko dotarła do jednej z beczek zapełnionych rybami. Pchnęła ją, a ta upadła na ziemię wraz z wnętrzem które praktycznie wylało się z niej na podłoże. Przejrzała ryby, przesuwając je nosem, aż w końcu wybrała odpowiednio duży okaz. Będzie jedzenie na podróż.
Chwyciła rybę, wbijając w nią najmocniej jak potrafiła swe kły, tak, by ta jej nie spadła, by następnie ruszyć do wyjścia z portu.
Czuła się... trochę źle z tym, co robiła. Mimo, iż Uranos zdawał się mieć tę nutę niebezpieczeństwa, zdawało się mu naprawdę na niej zależeć.
Rozkochała go w sobie, spędziła z nim noc, a teraz odchodziła, zostawiając go samego.
Życie z nim, pokazało jej… jak mogłoby być. Gdyby tylko urodziła się gdzie indziej, ona albo jej babka czy prababka. Gdyby przyszło jej żyć inaczej. Może nawet, w innym świecie, również skrzyżowałaby drogi z Uranosem i naprawdę go pokochała, tak mocno, jak kochała rodzinę, i przywiązała się niczym do kultu, którego świadomość istnienia była z nią aż od kociaka, zaszczepiając do niego lojalność tak dużą, iż mimo szansy na potencjalnie lepsze życie i to nie jednej, zostawała pośród kotów, które starały siebie nawzajem wypruć z emocji, ze słabości, które wyszukiwały u innych błędów, tylko czekając na oznaki podstawowego współczucia wobec współklanowiczy?
Cóż, ale przecież planowała odejście od początku. Miała to w głowie w każdym momencie ich znajomości, podczas każdej rozmowy i każdego wspólnego jedzenia ryb, wpatrywania się w morze i gwiazdy, a nawet gonienia mew próbujących ukraść im posiłek.
Szła jednak przed siebie, nie oglądając się. Świat wypruł ją z tak wielu emocji, z śladów uczciwości wobec innych, niebędących jej już od dawna bliskich kotów. Do takiego stopnia, że już niedługo później praktycznie przestała czuć to śladowe… coś w związku z tym, co właśnie robiła, skupiając się na otoczeniu.
— Dokąd idziesz? — rozległ się niespodziewanie znajomy głos. Bura aż podskoczyła i wypuściła rybę z pyska, słysząc go i kroki. Gwałtownie obróciła się, widząc za sobą biegnącego do niej kocura, Uranosa. Łapy jej jakby zmiękły i nie mogła się ruszyć, więc po prostu patrzyła, jak ten zbliża się do niej coraz bardziej. Biały wyglądał tak jakby biegł tu aż od samego portu, powoli uspokajając swój oddech i podchodząc do niej w kilka chwil. — Dokąd?
— Ja... muszę odwiedzić rodzinę. Wiem, powinnam ci powiedzieć, ale oni... są specyficzni. I nie lubią obcych. Miałam zamiar wrócić przed świtem. — skłamała. Nie mogła być z nim szczera.
— Nigdzie nie idziesz — rzucił władczo ku jej zaskoczeniu, stając tak, aby przysunąć ją bliżej ściany, by mu nie uciekła. — Jesteś moja Gaju. Nie zamierzam pozwolić ci odejść. Nie, gdy tak nam razem się dobrze układa. Zostałaś, zaakceptowałaś moją gościnę. Teraz to ja jestem twoją rodziną. — A-ale... — zająkała się, czując, jak niespodziewanie napływa do niej strach, którego tak dawno nie czuła, a przynajmniej nie w taki sposób, by go okazać — obiecałam im. Obiecałam mojej babci. Jest stara i schorowana, nikt inny z nią nie spędza tak czasu jak ja. Zostanie sama pośród reszty, która na nią nie zwraca uwagi...
— Jesteś. Moja. Gaju — Uranos zaakcentował te słowa, zbliżając niebezpiecznie do niej pysk. Poczuła jego oddech na swym ciemnym policzku. — Nie nabiorę się na twoje słodkie kłamstwa. Wiem, że nie wrócisz. Uważasz mnie za durnia? Mylisz się. Zostajesz. Ze mną. Wracaj do łodzi. Już!
Skąd on wiedział? Przecież tego nigdy nie okazała! Była ostrożna, ostrożna tak jak tylko się dało! Mimo to nie okazała zaskoczenia jego słowami, które mogłoby wskazywać na to, iż miał rację.
Jej negatywną uwagę przykuły jednak jego słowa.
„Jesteś. Moja. Gaju” „Zostajesz. Ze mną. Wracaj do łodzi. Już!”
Czyżby uważał ją za rzecz? Jej przeczucie, które czasami pojawiało się u niej było prawdziwe, miał w sobie… coś takiego?
Jej mina stężała. Wbiła w niego pistacjowe oczy, jakich jeszcze od niej nie widział - poważne i bijące chłodem.
— Moja. Babcia. Czeka — miauknęła powoli — dotrzymuję złożonych obietnic, szczególnie jej. I nie, nie jestem twoja. Jestem twoją partnerką. To różnica.
— Nie pozwolę ci odejść. Nie wrócisz. Nie zasłaniaj się babcią. I jesteś... jesteś moja. — Niesopdziewanie złapał ją za kark i zaczął ciągnąć z powrotem w kierunku portu. Nieomal zakrztusiła się powietrzem, gdy ją chwycił.
— Co ty... co ty robisz! Puszczaj mnie! — syknęła poważnie — URANOSIE! — krzyknęła. Nie było odzewu. I wtedy właśnie dostrzegła ją. Rybę.
Nie myśląc wiele kopnęła ją tylną, wolną łapą w taki sposób, iż ta trafiła prosto w pysk Uranosa, który poluzował uścisk. Dzięki temu udało się jej wyrwać. Szybko podniosła się z ziemi i ruszyła przed siebie. Miała ochotę mu przyłożyć. Ale wolała to zrobić tylko w ostateczności, by nie narażać kociąt. Wyciągała swe długie łapy najdalej jak mogła, robiąc wielkie susy nad brukiem.
Oh, jak szybko emocje wobec kogoś mogą tak drastycznie się zmienić…
— Gaju! Nie! Nie zostawiaj mnie! — wydarł się za nią, ponawiając pościg. — Co z naszą rodziną?! Co z kociętami?! Naprawdę i to mi odbierzesz?! Wracaj! Kocham cię! Słyszysz?! Wracaj mówię!
Na chwilę zwolniła, ale potem gwałtownie przyspieszyła. Nieomal poślizgnęła się, robiąc potężny zakręt, prawie że wpadając na drogę grzmotu i przewracając niczego niespodziewającego się kota, który akurat szedł chodnikiem. Pędziła najszybciej jak potrafiła. Tak, jak gdy sowa ją zaatakowała za dzieciństwa. Sowa, która zostawiła na jej głowie blizny po wsze czasy.
— Nie bądź głupia! Zaraz wpadniesz pod potwora i cię stracę! Nie uciekaj! Obiecuję, że nic ci nie zrobię! — dalej wołał, biegnąc wciąż za nią. Biegła dalej przed siebie. Krew szumiała jej w uszach. Nie tak miało być! Nie tak! Miała po prostu wyjść w nocy i odejść! Miał się obudzić bez niej, gdy ona byłaby już daleko!
Poślizgnęła się ponownie na lodzie, jednak szybko złapała równowagę. Dyszała ciężko. Wtem dostrzegła grupę dwunożnych. Bez zastanowienia przebiegła między ich nogami. Zdawali się ledwo ją zauważyć przez własną rozmowę, tylko jedno z nich spojrzało w ślad za nią, gdy wskakiwała na klapę pobliskiego śmietnika, by następnie skoczyć przewracając go z hukiem na balkon tuż obok. Wtedy też pozostali wyprostowani również spojrzeli na nią, mówiąc coś w swoim niezrozumiałym języku. Tymczasem ona balansując na metalowym ruszcie przeszła dalej i już miała skoczyć na następny wiszący obiekt, gdy dostrzegła, iż nie tylko drzwi do wnętrza gniazda były otwarte, ale także - przeciwległe okno w nim.
Bez zastanowienia zeskoczyła i wbiegła do środka. Od razu do jej nozdrzy dostał się zapach starego dwunożnego. Usłyszała też dziwne dźwięki, prawdopodobnie z tak zwanego telewizora, dochodzące gdzieś z innego pokoju.
Słyszała na zewnątrz pokrzykiwania partnera, który jej szukał. Te po chwili jednak ucichły.
To była cisza przed burzą. Czuła to. Znajdzie ją, znajdzie. Serce biło jej jak młotem, jednak nie panikowała. Przebiegła przez pokój, po drodze zahaczając o drut wystający z kanapy, przez co jej krew polała się na drewnianą podłogę. Syknęła, ale nie stanęła. Szybko wskoczyła na parapet okna po czym wyskoczyła z niego, lądując na czterech łapach na innej ulicy. Rozglądając się przebiegła przez drogę grzmotu, szybko znikając w cieniach.

***

Praktycznie nie zatrzymywała się po drodze, mimo tego, jak męczące to było. Dopiero gdy była poza miastem zwolniła znacząco tępa. Stanęła, spluwając śliną w bok. Czuła się wykończona. Ale nie mogła się zatrzymywać na długo. Odpoczęła tylko na tyle, by uspokoić oddech i kołaczące w jej klatce piersiowej serce, by następnie ruszyć w znajomą stronę.
Do Klanu Wilka.
Droga grzmotu ukazała się przed Zaranną Zjawą, która rozejrzała się to w prawo, to w lewo, po czym przekroczyła jezdnię. Szybko znalazła się po drugiej stronie, nie chcąc, by nagle jakiś pędzący potwór pojawił się znikąd i ją potrącił lub całkowicie zadeptał.
Ruszyła wolniejszym truchtem przez wysokie trawy pokryte śniegiem. Czuła to zimno, które wypaliło jej nozdrza i pysk. Pewnie się pochoruje od tego biegu w takiej pogodzie.
Chociaż miała nadzieję, że tak się nie stanie.
Po jakimś czasie przed nią ukazała się rzeka cała oblodzona. Zmęczona kocica przechodziła po głazach, raz po raz potykając się i ślizgając.
Ostatecznie jednak doszła do granicy, następnie oglądając się za siebie i znikając pośród drzew, których znajomy zapach uderzył w jej nozdrza.

***

Dotarła do celu. Stróżujący obozowi Chryzantemowa Krew i Gronostajowy Taniec powitali ją skinieniami głowy, choć ten drugi zdawał się dość zaskoczony. W końcu reszcie klanu osobiście nie powiedziała, gdzie się wybiera ani po co, a dobrą chwilę jej nie było. Wróciła jednak. Minęła dwa znajome koty, wchodząc do obozu opatulonego mrokiem i ciszą nocy. Ruszyła w stronę siedziby medyków, wycieńczona, choć z postawą wskazującą na dobry stan i jej typowe, chłodne spojrzenie.
Zażyła zioła, by choć trochę zmiejszyć ryzyko choryby, a potem ułożyła się na swym legowisku. Nim zapadła w sen, wiatr szumiący łysymi gałęziami drzew i krzewów, który wdzierał się do jej legowiska przypominał jej bez przerwy nieprzyjemnie o tym, że już nie będzie siedzieć w wygodnych kocach, ani grzać się u czyjegoś boku, marznąc w porze nagich drzew, ani jeść soczystych ryb, tylko marne ochłapy.